Pierwsza recenzja „Idąc rakiem”. Pisze Łukasz Rudziński

O tym, że premiera „Idąc rakiem” będzie przedsięwzięciem wyjątkowym, było wiadomo od momentu, gdy okazało się, że spektakl grany będzie na żaglowcu „Dar Pomorza”. Jednak gdyńska premiera wcale nie dlatego jest jednym z najważniejszych spektakli Teatru Miejskiego ostatnich lat.

Historia tragedii statku pasażerskiego „Wilhelm Gustloff”, na którym z wyzwalanej w 1945 roku spod niemieckiej okupacji Polski uciekali obywatele Niemiec, na długie lata została wymazana ze zbiorowej pamięci. Trudno było opłakiwać 10 tysięcy, w większości cywilnych ofiar największej w historii ludzkości katastrofy morskiej (na statku byli m.in. ranni żołnierze Wehrmachtu, rodziny oficerów NSDAP i tysiące niemieckich obywateli Gdańska i okolic), gdy miliony innych cywilów ginęło w nieludzkich warunkach w obozach koncentracyjnych. Zatopienie „Gustloffa”, podobnie jak posłanie na dno innych transportowców z tysiącami niemieckiej ludności (np. MS „Goya”, MS „Steuben”), zostało przemilczane.

Po wielu latach milczenie przerwał Günter Grass z pochodzenia gdańszczanin, wcielony do Waffen-SS, przez lata demaskujący w swojej twórczości faszyzm, jego początki i przerażające konsekwencje. W „Idąc rakiem”, zgodnie z tytułem, akcja jest fragmentaryczna i właściwie „cofając się” do lat 30-tych i 40-tych XX wieku, stopniowo odsłaniane są fakty z tragedii „Wilhelma Gustloffa”, której echo dociera do współczesności. Dlatego internetowy pojedynek na fakty i racje między neonazistą Konradem, zwanym Kenny’m – wnukiem przekonanej o słuszności działań Adolfa Hitlera Tulli Pokriefke – a Dawidem, sympatyzującym z Dawidem Frankfurterem (żydowskim zabójcą nazisty Wilhelma Gustloffa, po którym imię otrzymał zatopiony statek pasażerski – fabularny punkt odniesienia powieści Grassa) musiał zakończyć się tragicznie.

Obu poznajemy blisko finału tej historii, dzięki rozmowom ojca Konny’ego, Paula, z matką Tullą i żoną Gabi oraz dzięki reminiscencjom z czasów drugiej wojny światowej lub sprzed kilku miesięcy, kiedy Konny i Dawid spierali się na czacie o tragedię „Wilhelma Gustloffa”. Powoli zanurzamy się w świat „Idąc rakiem”, poznając historię Tulli (głównej bohaterki spektaklu Teatru Miejskiego) oraz jej rodziny. Przysłuchujemy beznamiętnym opisom katastrofy – opowieściom Tulli o „dzieciaczkach pływających główkami w dół, nóżkami do góry”, dramatycznej walce o miejsca w szalupach, jakie kojarzymy raczej ze spektakularnie nagłośnionej (i poprawnej politycznie) tragedii Titanica. Ale ani Grass, ani Paweł Huelle, autor scenicznej adaptacji gdyńskiej prapremiery powieści Grassa, nie stworzył martyrologicznej laurki ku czci zatopionych. To wielowymiarowa tragedia, której ciężar przytłacza na wielu poziomach.

Reżyser Krzysztof Babicki postanowił opowiedzieć historię możliwie najprościej. Skraca powieść do najistotniejszych wątków, odmalowując jednak wszystkie najważniejsze motywy powieści Grassa – oprócz planu historycznego (tragedii Gustloffa) to defensywna postawa pokolenia powojennego wobec traumy II wojny światowej w Niemczech, radykalizujące się poglądy kolejnego pokolenia, rosnący w siłę ruch neonazistowski i powszechny dostęp do specjalistycznej wiedzy dzięki zasobom Internetu, stającej się w skrajnych przypadkach powodem wzbierającego fanatyzmu. Skutek? Wstrząsająca puenta, która w spektaklu Babickiego brzmi niezwykle gorzko „to się nie kończy. To się nigdy nie skończy”.

Dawno nie widziałem w Teatrze Miejskim koncertu na tak dobrze nastrojone (aktorskie) instrumenty. Bardzo równe, dobre aktorstwo charakteryzuje tu praktycznie wszystkich, dzięki czemu łatwo uwierzyć w filmowy montaż scen, nakreślonych aktorskim talentem i kilkoma drugorzędnymi rekwizytami. Świetny epizod Dawida Frankfurtera stworzył Grzegorz Wolf, do bólu wymowny w swojej mimice podczas wyśmienitej sceny przesłuchania Konny’ego jest Sędzia (Bogdan Smagacki), słowiańską żywiołowość może nieco powierzchownie, ale ożywczo odmalowuje Rafał Kowal jako kapitan Marinesco, dowódca okrętu podwodnego, który zatopił „Gustloffa”. Pełną erotyzmu i witalności młodą Tullę prezentuje Agata Moszumańska i wreszcie z arcytrudną rolą Konrada (prawie przez cały spektakl „siedzoną” za stołem) bardzo dobrze radzi sobie Maciej Wizner (…) To jednak spektakl jednej wielkiej solistki. Po kilku latach konsekwentnego „zaniedbywania” Doroty Lulki, gdy otrzymywała tylko epizody (z których zawsze wywiązywała się bardzo sumiennie) aktorka wreszcie dostała rolę na miarę swojego talentu. Jej dojrzała Tulla skupia w sobie emocje ofiar MS „Wilhelm Gustloff” i starych hitlerowców, którzy o wojnie mówią tylko w zaciszach swoich domów. W przeciwieństwie do nich Tulla łamaną polszczyzną potrafi publicznie i do bólu szczerze wyłożyć co myśli. To postać dwuznaczna, wrażliwa na krzywdę ludzką i zarazem przerażająca, gdy przyznaje rację „führerowi” lub w obronie wnuka mówi – „przecież mój Konradzik wiedżecz nie mógł, że z tego Dawida fałszywy Żydziak beł”. By jej postać rozbudować o lata młodzieńcze Paweł Huelle w fabułę „Idąc rakiem” wszczepił fragmenty „Psich lat”.

http://kultura.trojmiasto.pl/Koszmar-ktory-trwa-o-Idac-rakiem-Teatru-Miejskiego-n58199.html

Najnowsze aktualności