Don Marzyciel

Chłodny wieczór grożący deszczem. Szum morza, krzyk mew i wszędobylski piasek. To Scena Letnia Teatru Miejskiego w Gdyni, na której Jacek Bunsch wyreżyserował opowieść o błędnym rycerzu z La Manchy. Deszcz nie padał. Padło za to wiele mądrych, zabawnych i wzruszających słów.

„Don Kichote” rodem z Orłowa ma w sobie to coś, co szybko pozwala zapomnieć, że rzecz dzieje się na piasku przy wtórze szumu fal. Wyobraźnia, nawet ta niespecjalnie wyrafinowana, z łatwością przenosi się na bezdroża, po których wędruje bohater, zaglądając do karczm i pałaców. W takich warunkach uronienie łzy po romantycznym, dzielnym rycerzu z La Manchy, który umarł, uświadomiwszy sobie bezcelowość swoich poszukiwań, nie stanowi zjawiska niemożliwego. Świetna kreacja Don Kichote’a (Sławomir Lewandowski) nie pozostawia złudzeń, że z wiatrakami walczy rycerz (o)błędny. Obłęd w oczach i pojawiający się po wielokroć na twarzy wyraz rozmarzenia, są aż nadto wymowne. Widoczne gołym okiem i bez specjalnego wysiłku romantyzm w sercu i dusza podszyta dzieckiem, czynią z Don Kichote’a bohatera niemalże nierealnego, nie mającego prawa istnieć w bezdusznym świecie. Ale jednocześnie czynią go podobnego nam. Bowiem w każdy z nas drzemią jakieś uśpione, pełne obawy o swój los marzenia. Trudno oprzeć się wrażeniu, że ciężar spektaklu spoczywa tak naprawdę na postaci Sanczo Pansy (w tej roli Bogdan Smagacki). Chociaż Don Kichote jest podmiotem sztuki, osią, wokół której krążą wydarzenia, Sanczo jest jakby ponad tym, jest ucieleśnionym głosem rozsądku Don Kichote’a, równowagą dla jego szaleństwa. Do tego Sanczo jest postacią, która napędza machinę humoru – niezwykle celnymi ripostami i komentarzami, wywołuje co rusz salwy śmiechu na widowni.
Spektakl ten to nie tylko opowieść o przygodach dzielnego rycerza i jego giermka, niekoniecznie też o godnym pożałowania szaleńcu. To przede wszystkim historia przyjaźni. Bo chociaż Sanczo Pansa ma świadomość obłędu, w jakim bierze udział, i który obu doprowadza często na granice śmierci – nie zostawia Don Kichote’a samemu sobie. Przeciwnie, towarzyszy mu wiernie w każdej przygodzie, broni przed tymi, którzy chcą go skrzywdzić. A przyznać trzeba, że sam nie należy do przesadnie odważnych. Jest jednak bodaj jedynym, który Don Kichote’a rozumie. Ostatnia scena: korowód postaci, które Don Kichote spotkał na swojej drodze, zabiera go ze sceny. I wbita w piasek szabla przecinająca ostatnią nić życia, i gasnące w jednej chwili światła. To nie jest zwykła śmierć. Tak umierają nadzieje, ufność i marzenia. Całości przedstawienia dopełnia muzyka w klimatach hiszpańskiej tawerny, muzyka jarmarczna, radosna, a chwilami na pół triumfująca na pół żałobna. Stanowi dodatkowy bodziec przenoszący wyobraźnię widza na hiszpańskie drogi. I co istotne, dobrze wyważona – nie rozprasza, ale idealnie wkomponowuje się w obraz. Powrót do rzeczywistości był trudny. I pewnie dlatego trzykrotne owacje dla grupy teatralnej były tak gorące. Realizatorom spektaklu udało się przenieść kilkunastometrowy kawałek gdyńskiej plaży w krajobrazy odległej Hiszpanii i pokazać historię człowieka, dla którego próba spełnienia marzeń stała się walką z wiatrakami. Wystawiając 16 lipca na Scenie Letniej przy molo w Orłowie „Don Kichote’a”, Teatr Miejski im. Witolda Gombrowicza uczcił czterechsetlecie (1605) wydania dzieła Miguela de Cervantesa. Spektakl zainaugurował jednocześnie nowy projekt – „Miesiąc Hiszpański”.

Najnowsze aktualności