Spektakl „Człowiek (nie) potrafi” [GOMBROWICZ (POZA)MIEJSKI]
Zapraszamy na spektakl młodej grupy teatralnej!
Zdziwiłabym się bardzo, gdyby spektakl „Dzień świra”, który w piątek po raz pierwszy wystawiono w Teatrze Miejskim w Gdyni, miał jakiekolwiek kłopoty z frekwencją.
Na premierę szłam w minorowym nastroju. Nie podzielam zachwytów nad filmem Marka Koterskiego, uważam, że ciąży na nim grzech spalenia ciekawego tematu i schlebiania pospolitym gustom pod pozorem artystycznej wypowiedzi, która ma podobno portretować wypaloną osobowość polskiego inteligenta. Filmowa historia o Adamie Miauczyńskim nie śmieszyła mnie, nie przejmowała ani nie brałam jej za swoją. Nadęta z jednej strony, rubaszna – z drugiej. Dobra aktorsko i nic więcej – oto moje zdanie.
Tomasz Man, reżyser gdyńskiego spektaklu, uważa jednak tekst „Dnia świra” za wybitny, mówi, że to druga „Kartoteka”. Rozpływa się nad jego intelektualnym ładunkiem, wielowymiarowością i poetyką. To tylko pogłębiło mój niepokój.
Piątkowy wieczór. Mijają kolejne minuty i wnikam w tę historię. Wchodzę w konwencję, choć w tekście Koterskiego częściej niż przecinki pojawiają się słowa powszechnie uznane za obelżywe. Spektakl ma rytm „Lokomotywy” Tuwima – przyspiesza coraz bardziej i doskonale trzyma tempo. Każda stacja na drodze sfrustrowanego polonisty ma swój wyraźny koloryt. Kolejny przystanek, wyznaczany minietiudą aktorską w wykonaniu Beaty Buczek-Żarneckiej (która gra czternaście ról kobiecych, w sumie pokazuje się w ponad dwudziestu epizodach!) albo Piotra Michalskiego („tylko” dziesięć ról męskich – od ucznia po starca), wart jest komplementów (podobnie jak reżyserski zamysł, by tak ustawić obsadę). To oni dają przedstawieniu nerw i nieprawdopodobny ładunek humoru – gdyńska wersja „Dnia świra” to spektakl, na który przychodzi się z chusteczkami, bo człowiek płacze ze śmiechu. Buczek-Żarnecka i Michalski przepoczwarzają się w sposób niewiarygodny: ona raz jest zrzędliwą staruszką (matką bohatera), za chwilę durną blondynką z reklamy szamponu, moment później zawodzącą starą Chinką od medycyny naturalnej. Michalskiego zapamiętam do końca życia jako sepleniącego hydraulika Rączkę, który ma własną teorię na każdy temat: od zgonów na skutek ucisku skarpety po mozolnie przemyślaną kwestię „skąd wracają Litwini?”. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak się śmiałam w teatrze.
Mam wiele uznania dla Tomasza Mana za to, że skracając tekst Koterskiego o połowę i narzucając przedstawieniu lekką konwencję, uczynił zeń świetną komedię. I choć w zainscenizowanym tekście nadal nie potrafię doszukać się przebłysków geniuszu i ukrytych pokładów metaforycznych znaczeń, ujmuje mnie ta przypowiastka o człeku, którego życie boli. Główny ciężar spektaklu z lekkością i wdziękiem dźwiga Bogdan Smagacki – jego Adaś Miauczyński to odrobina mężczyzny, któremu życie nieustająco robi na złość. Jest konglomeratem kompleksów, niespełnienia, rozczarowań, urojonych i prawdziwych upokorzeń, a przede wszystkim pretensji. Do wszystkich i wszystkiego. Ogranicza go matka, brak pieniędzy, tępi uczniowie, blokowisko, w którym żyje, złośliwość przedmiotów. A przede wszystkim dotkliwy brak zwyczajnej miłości. Mityczna Elżunia, bohaterka jego snów i urojeń, to jedyna recepta na zło całego świata…. W interpretacji Smagackiego Adaś Miauczyński to bardziej „enteligent” niż intelektualista. Jego życie sprowadza się do przyziemnych rytuałów i prozaicznych czynności. Jest tylko proza bytowania – na wzniosłość i poezję nie ma miejsca, choć jest do tego wyraźna pretensja. To Polak frustrat, który krytykuje polskie wady, sam będąc ich klinicznym przykładem. Aspiruje do lepszego życia, tylko jakiego?…
Zapraszamy na spektakl młodej grupy teatralnej!
Rozpoczynamy cykl! Finał w listopadzie!
Zapraszamy wszystkich najmłodszych widzów na Dzień Dziecka!