Witkacy dzielił swoje dramaty na bebechowate, czyli z tak zwaną treścią, i czyste. Oznaczał je kółkami i krzyżykami. „Wariata i zakonnicę” uważał za sztukę „życiową” z anegdotą.
Rzecz dzieje się w domu wariatów „Pod Zdechłym Zajączkiem”. W kaftanie bezpieczeństwa na łóżku leży Mieczysław Walpurg (Juliusz Krzysztof Warunek), poeta demoniczny, a może raczej grafoman?
Szpitalna cela otoczona jest szklanymi ścianami. Zaglądają przez nie szaleni lekarze Jan Burdygiel (Sławomir Lewandowski) i Efraim Grün (Grzegorz Wolf). Za podglądaczami siedzimy my – widzowie. Reżyser Jacek Bunsch zaprosił bowiem publiczność na scenę. Sanitariusze w białych kitlach krążą więc między widzami, stwarzając nastrój zagrożenia.
Skrywany kompleks psychiczny Walpurga ma wydobyć ponętna zakonnica Anna. Witkacy lubił perwersję. Toteż zakonnica w białym kornecie, odsłaniająca koronkową bieliznę, jest perwersysjna. Walpurg – mężczyzna namiętny, ulega Annie. Nic dziwnego, że sytuacja wkrótce wymknie się spod kontroli. Trupy ożywają, nieboszczycy zachowują się jak żywi. Ale współczesny widz przyjmuje tę konwencję, szybko w nią włazi i tylko patrzy, co z tego wyjdzie. A wychodzi rzecz przepiękna. „Wariat i zakonnica”, czarna komedia Witkacego, rozbawi zwolenników absurdalnego humoru. Jest tu erotyzm, jest makabreska, a wszystko podane w niezwykle dowcipnej formie i efektownej oprawie inscenizacyjnej. Wielkie brawa dla scenografa Tadeusza Smolickiego za oryginalnie zakomponowaną przestrzeń sceniczną. Kapitalny jest pomysł malowania przez Walpurga i Annę obrazów a’la Witkacy na szklanych ścianach.
Największym atutem spektaklu jest jednak Julliusz Krzysztof Warunek! Dawno nie widziałam równie wspaniałej kreacji. Do tego kapitalna muzyka Janusza Grzywacza.