Reżyser spektaklu Jacek Bunsch stanął przed arcytrudnym wyzwaniem; musiał dokonać selekcji niezwykle obszernego materiału powieści, tak by w efekcie powstało dwugodzinne widowisko. Mimo pominięcia ogromnej liczby wątków w „Don Kichote” tempo jest niesamowite, akcja toczy się naprzód z szybkością odrzutowca, a wydarzenie goni wydarzenie. Świetnie sprawdzili się aktorzy odtwarzający dwójkę głównych bohaterów – czyli Sławomir Lewandowski (Don Kichote) i Bogdan Smagacki (Sancho Pansa) – którzy praktycznie ani na moment nie schodzą ze sceny. Duet rycerzy – giermek na początku spektaklu sprawia wrażenie relacji stworzonej z przyczyn praktycznych: Don Kichote potrzebuje powiernika dla swoich opowieści i fantazji, Sanczo Pansa wyrusza w podróż, wierząc we wzbogacenie się u boku rycerza (a także, być może, kierowany chęcią wyrwania się z rodzinnej wioski). Z czasem jednak widzimy, jak zmieniają się relacje między nimi i rodzi się prawdziwa przyjaźń.
Spektakl Bunscha jest klasyczną komedią. Mimo rozmaitych przykrości spotykających tytułowego bohatera, widzów nie opuszcza uśmiech. Chwilami tylko – na szczęście bardzo rzadko – humor niebezpiecznie oscyluje w stronę farsy (jak chociażby w momencie, gdy Proboszcz, grany przez Mariusza Żarneckiego, udaje kobietę, a Biskajczyk – w tej roli Leon Krzycki – walczy z Don Kichotem). W całym „Don Kichote” pojawiają się tylko dwa poważne momenty: gdy główny bohater spotyka aktora udającego Śmierć (Piotr Michalski) i ogarnia go – jako zapowiedź przyszłych wydarzeń – prawdziwe przerażenie oraz w scenie finałowej, gdy Don Kichote, umierając, spotyka Śmierć prawdziwą.
„Don Kichote” przygotowany został z dużym rozmachem, na scenie pojawia się około dwudziestu świetnie grających aktorów (z czego kilku nawet w czterech czy pięciu rolach) główni bohaterowie poruszają się quadami udającymi konie. Niezwykłe efektownie wypadają kolorowe kostiumy, inspirowane kulturą Hiszpanii, zaprojektowane przez Zofię de Ines.