

Marie Jones
Premiera
KAMIENIE W KIESZENIACH
Co jest w stanie wstrząsnąć społeczeństwem małej, irlandzkiej wioski? Czy przyjazd ekipy filmowej prosto z Hollywood, śmierć młodego mieszkańca, znajomość z gwiazdą filmową, a może świadomość, że jest się nikim?
I co musi się wydarzyć, by „wielka, czarna dziura nicości” przeobraziła się w nowe możliwości i szansę na bycie gwiazdą, choć do tej pory było się jedynie niewiele znaczącym statystą…
Tragikomedia irlandzkiej dramatopisarki, Marie Jones, opowiada o dwóch światach, z których jeden jest pełen możliwości, blichtru i …fałszu, a drugi to skąpana w beznadziei mieszkańców mała wieś w Irlandii, osnuta niespełnionymi marzeniami, dążeniami i prawdą.
Realizacja
scenografia: Grzegorz Małecki
choreografia: Filip Szatarski
opracowanie muzyczne: Rafał Kowal
Czas trwania: 1 godzina 50 minut, bez przerwy
Występują
Recenzje
Trudna sztuka statystowania
Komediodramat współczesnej irlandzkiej autorki robi od jakiegoś czasu karierę w polskim teatrze. Jest okazją do cyrkowego wręcz popisu i dla reżysera, i dla aktorów. Kilkanaście postaci sztuki, obojga płci i w każdym wieku, granych jest przez ledwie dwóch wykonawców, którzy...
Czytaj więcejTrudna sztuka statystowania
Komediodramat współczesnej irlandzkiej autorki robi od jakiegoś czasu karierę w polskim teatrze. Jest okazją do cyrkowego wręcz popisu i dla reżysera, i dla aktorów. Kilkanaście postaci sztuki, obojga płci i w każdym wieku, granych jest przez ledwie dwóch wykonawców, którzy siłą rzeczy biegają po scenie jak żonglerzy, utrzymujący w ruchu wirujące talerze na parunastu patykach. Trójmiejska publiczność poznała już radość podobnej teatralnej zabawy dzięki „Tajemniczej Irmie Vep” Charlesa Ludlama, granej w teatrze Wybrzeże. Tam jednak chodzi przede wszystkim o humor, zresztą przedni. Zbigniew Broza, reżyserujący „Kamienie w kieszeniach”, nadał tej cyrkowej aktorskiej żonglerce dodatkowy głęboki sens.
Dwie główne postaci to para Irlandczyków, którzy najęli się do statystowania w amerykańskiej superprodukcji, jakiejś kolejnej kiczowatej bzdurze, eksploatującej hollywoodzką modę na irlandzkość. Jeden z nich wrócił właśnie z nieudanego podboju Ameryki, drugiemu po raz kolejny rozsypało się życie, bo zbankrutowała prowadzona przez niego wypożyczalnia wideo. Para życiowych nieudaczników, bez specjalnych talentów i możliwości, bez „szansy na sukces”. Wokół nich kręcą się tacy sami jak oni życiowi statyści, no i ci, którym się udało – ekipa reżyserów, asystentów i gwiazd z kontraktami na sześć milionów dolarów rocznie.
Najważniejsze jest to wszystko, co rozgrywa się po obu stronach oddzielającej te dwa światy granicy. Zbigniew Brzoza nienatrętnie, niewyczuwalnie, ale jednak bardzo wyraźnie poprzestawiał znaki plus i minus, jakie wielu gotowych byłoby od razu postawić. Ocieplił charaktery i nadał ludzkie rysy tym, którzy w życiu tworzą jedynie tło, a grubą krechą, jak karykatury, narysował ludzi spełnienia i sukcesu. Czy nie za grubą, tego bym co prawda przed jakąś kolejną sejmową komisją nie przysiągł, ale przynajmniej buduje się dzięki temu jasny porządek.
Zwyczajność została w tym przedstawieniu wzięta w obronę, a niezwyczajność skojarzona z interesownością i bezwzględnością. To morał, który dotyczy nie tylko irlandzkich statystów. Trafionym w dziesiątkę pomysłem Brzozy było przeniesienie sztuki w gdyńskie realia. Charlie i Jack, kiedy potrzeba, mówią nie irlandzkim dialektem, tylko płynnie kaszubszczyzną, a ważną rolę w przedstawieniu odgrywają szafki ze stoczniowej szatni. Potrafią być tu wszystkim, nawet katafalkiem, zostały świetnie wykorzystane, ale przede wszystkim same w sobie są mocnym, wymownym symbolem.
Bo Charlie i Jack równie dobrze mogliby być spawaczami, ze Stoczni Gdynia SA i każdym innym wcieleniem outsidera, spod każdej szerokości geograficznej. Jedną z wielu zalet tekstu Jones jest to, że choć mocno zabarwiony lokalnym irlandzkim kolorytem, opowiada jednak historię, która dzieje się wszędzie. Wszędzie żyją z pozoru nieudani ludzie i wszędzie ocierają się o z pozoru lepszy świat. Wszędzie można albo próbować przekroczyć banalność własnego życia, albo tej banalności ulec. „Kamienie w kieszeniach” uczą, że jeśli tylko nie pozwolimy sobie wmówić, że jesteśmy gorsi i bez godności, na koniec możemy być górą.
Wartość gdyńskiej realizacji polega według mnie na rzeczach najprostszych i nie wymagających żadnego kombinowania. Na obudzonej sympatii, a nawet wzruszeniu. Piotr Michalski i Grzegorz Wolf zagrali przyjaźń pary nieudaczników w taki sposób, że można przejąć się ich losem. Spowolniona scena, w której wyrzucani są przez filmowego komornika na bruk, naprawdę porusza.
W teatrze bywam często. Wzruszam się coraz rzadziej. Wypada mi podziękować Zbigniewowi Brzozie, Piotrowi Michalskiemu i Grzegorzowi Wolfowi za wieczór w teatrze, gdy okazało się to możliwe.»
Irlandczycy w sosie kaszubskim.
Spektakl rozgrywa się w kulisie sceny głównej. Scenografię ( Grzegorz Małecki ) stanowi kilkanaście starych, charakterystycznych, robotniczych szafek, które można jeszcze gdzieniegdzie znaleźć na terenach zamykanych, państwowych zakładów pracy. Poza tym: ławka, dwukasetowy magnetofon „jamnik”, kilka starych, zniszczonych mocno krzeseł...
Czytaj więcejIrlandczycy w sosie kaszubskim.
Spektakl rozgrywa się w kulisie sceny głównej. Scenografię ( Grzegorz Małecki ) stanowi kilkanaście starych, charakterystycznych, robotniczych szafek, które można jeszcze gdzieniegdzie znaleźć na terenach zamykanych, państwowych zakładów pracy. Poza tym: ławka, dwukasetowy magnetofon „jamnik”, kilka starych, zniszczonych mocno krzeseł z obiciem ceratowym, jarzeniówki na ścianach – generalnie klimaty przełomu późnego Gierka i romantycznego zrywu, który chciał nam naprawić polski socjalizm. Mimo jak zwykle w polskim teatrze umownej, czyli biednej scenografii, obserwujemy bogate sceniczne przedstawienie. Za prostą, ale bardzo pomysłową i efektowną choreografię (vel ruch sceniczny) odpowiedzialny jest młody Filip Szatarski.
Na widowni zmieści się na bardzo niewygodnych krzesłach około 120. osób. Lecz nic to krzesła i bolący tyłek – wytrzymałem przez 115 minut bez przerwy i w pełnym skupieniu. To najlepszy spektakl w Teatrze Miejskim od czasu „Św. Joanny od Szlachtuzów”. Najcięższa artyleria sceny przy Bema, czyli Wolf i Michalski, dała popis. Trudno mi sobie przypomnieć kiedy, a widziałem co nieco, miałem okazję oglądać tak intensywne i uczciwe aktorstwo. Jako Jake i Charlie osobiście i we wszystkich swoich wcieleniach mają pomysły na każdą rolę, każdą scenę. Ogromna partia tekstu podana została bez wpadek, z wirtuozerią, smakiem i determinacją. Najbardziej przypadły do gustu wcielenia „kaszubskie”.Tak, tak – to nie pomyłka! Brzoza w sekwencjach lokalnych wyposażył postaci w język kaszubski, co jeszcze bardziej rymuje irlandzką rzeczywistość z lokalnymi realiami „Miasta z morza i marzeń”. Najwięcej salw śmiechu wzbudza każdym pojawieniem się Aisling (Wolf), w zestawie Michalskiego najbardziej chyba przypadła mi do gustu kreacja wyjściowa. Wolf i Michalski w swych „warstwowych” ubraniach wyglądają trochę jak Mickey Greenwood i Francis Lionel „Lion” Del Bucchi, ale nie ma między nimi takiej różnicy wieku, jak między bohaterami niezapomnianego „Stracha na wróble”, a ponadto żaden z nich nie robi striptizu. Za to… tańczą – niczym soliści z Gaelforce Dance, biegają, skaczą, przeklinają, wzruszają, śmieszą i przeróżne sztuki ku uciesze publiczności wyprawiają.
„Kamienie w kieszeniach” w Miejskim trzeba zobaczyć obowiązkowo. Choć kuchnia surowa, oferuje godne danie, zawierające zaskakująco wiele smaków. (…) gdy będzie nam się chciało użyć wyobraźni, zobaczymy wiele kontekstów, a kto wie, może również, czego wszystkim gdynianom serdecznie życzę, siebie samych…