Absurd i groza
Po październikowej premierze „Miki Mister DJ” w trójmiejskich portalach pojawiły się skandalicznie bezmyślne zarzuty. Tymczasem jest to świetny, inteligentny spektakl.
Czytaj więcejAbsurd i groza
Po październikowej premierze „Miki Mister DJ” w trójmiejskich portalach pojawiły się skandalicznie bezmyślne zarzuty. Tymczasem jest to świetny, inteligentny spektakl.
1.
Mateusz Pakuła nie dowierza gładkim zdaniom, za którymi – jak za cienkim murem – miałyby się chronić klarowne komunikaty w tej czy innej wielkiej sprawie (mur wystarczy lekko szturchnąć i – wszystko staje się jasne). Znaczenia nie są stabilnie umocowane w słowach, choć postacie nie mają innego zakorzenienia niż język, którym mówią. Popękany, niezborny, wariacki. Zlepiający w jedną całość odległe porządki literackie, style, poetyki, tonacje. Bezczelnie zawłaszczający wszelkie możliwe dyskursy i doświadczenia. Mieszający gazetową pulpę z romantyczno-modernistycznym patosem, fantazmaty z obscenami, dziecięcą naiwność z ironią, absurdalny humor z trzeźwym rozpoznaniem mielizn świadomości.
Karkołomne intertekstualne zabiegi, hybrydyczność języka, wątków i postaci, programowy brak atencji dla jednoznacznego artykułowania sensów i zajmowania się wielkimi tematami, pełna obiecujących szczelin struktura – wszystkie te cechy dramatów Pakuły mogą być dla teatru nieocenioną inspiracją. Pod warunkiem, że odczyta się je równie brawurowo, jak zostały napisane. Żadne półśrodki, asekuracyjne rozwiązania, poczciwe próby rozplątania autorskich węzłów się tutaj nie sprawdzą, podobnie jak niewolnicze posłuszeństwo wobec tekstu. Sztuki Pakuły domagają się od realizatorów radykalizmu wyobraźni. Gdyńska realizacja „Miki Mister DJ” doskonale potrafi sprostać wszystkim tym wpisanym w tekst sugestiom i wymaganiom.
2.
Agnieszka Olsten potraktowała tekst Pakuły jak muzyczną partyturę i zainscenizowała go jako pełen rozmachu, rozbudowany, wielogatunkowy koncert. Klubowe bity, melorecytowanie, rapowanie, improwizowanie, wokalizy, siatka migających reflektorów w tle niemal pustej sceny, gitara, wzmacniacz, komputer, mikrofony, dymy, psychodeliczne projekcje. Na ten koncertowy anturaż pracują wszystkie elementy spektaklu: scenografia Joanny Kaczyńskiej, światła Bartka Nalazka, wizualizacje Karola Rakowskiego, choreografia Tomasza Wygody. I kompozycje Wojciecha Orszewskiego, precyzyjnie realizowane przez świetnie wyćwiczonych wokalnie aktorów, na czele z Dorotą Lulką (Matką) i celnie obsadzonym w roli Mikiego legendarnym trójmiejskim muzykiem (znanym choćby z formacji Dick4Dick) Buniem (m.bunio.s).
Ten koncert nie jest zamkniętą, harmonijną, wycyzelowaną do ostatniej nuty całością. Coś tam w środku nie gra, psuje się, rwie, rozpada na kawałki. Sygnał niepowstrzymanej entropii pojawia się już w pierwszej, długiej sekwencji biegu. Scena otwarta jest na przestrzał: aktorzy przemierzają ją we wszystkich kierunkach, wbiegają i wybiegają różnymi drzwiami. Ich pośpieszny ruch rozwibrowywuje przestrzeń, nadaje przedstawieniu rozpęd, zdyszany rytm. Małe drzwi w głębi sceny pozostaną uchylone: widać fragment zaplecza, kawałek schodów. Olsten chętnie wpuszcza do swojego spektaklu takie mikroskopijne ślady innej rzeczywistości, odpryski chaosu.
Mnożą się zakłócenia, wtręty, dysonanse. Aktorzy obijają się o siebie albo do siebie tulą w jakiś nieoczywisty, niezdarny sposób. Ustawiają kamerę, ale przez dłuższy czas tylko przemykają po obrzeżach kadru. Nakładają się na siebie głosy, postacie, plamy światła, warstwy muzyczne. Zgrane szlagiery ze zdezelowanego, przenośnego magnetofonu, który nosi ze sobą Matka, konkurują z elektronicznymi dźwiękami. W głębi nagle rozrasta się dziwna, pełna ledwo skrywanej przemocy scena z podrzędnego, pseudoawangardowego teatru: dialog Matki Boskiej z synem – Jezusem w rustykalnej koronie uplecionej z błyszczącego siana. Trwa walka o przestrzeń dla własnej narracji. Jakiejkolwiek. Sprzeczki rodzinne, rozstania, wyznania, cała ta niby-intymność, niby-uczucia, niby-ból: wszystko można wyśpiewać, wykrzyczeć do mikrofonu, wystawić na widok publiczny. W tej powierzchownej rzeczywistości – napędzanej nachalnym, wszechobecnym rytmem i pulsującymi światłami – komunikacja jest zawsze zapośredniczona. Monologi to zawłaszczanie fonosfery, ględzenie, skandowanie, popis wokalny, występ przed kamerą. Dialogi to slamowe rywalizacje, przepychanki o mikrofon. I jedne, i drugie są zagadywaniem pustki. Ale im usilniej próbuje się ją zakrzyczeć, tym bardziej staje się dojmująca.
3.
Bohaterowie spektaklu poruszają się w przestrzeni pozbawionej fundamentów i konturów, w próżni, która imituje życie. Działają według odgórnie narzuconych wzorów, realizują cudze scenariusze. Gromadzą gadżety, wzruszają się durnymi filmowymi dialogami, stukają w klawiaturę. Zamieniają się powoli w mechaniczne awatary. Jak kumpel Mikiego, Casanova (Maciej Wizner), który próbuje pokonać kolejne poziomy gry polegającej na tym, że trzeba przelecieć wszystkie laski świata.
„Nie chce mi się z tobą być”; w taki, mniej więcej, sposób Miki, w opinii innych osiedlowy Don Juan, w swojej własnej – poszukiwacz miłości, zrywa z kolejnymi, coraz młodszymi dziewczynami (Monika Babicka, Agata Moszumańska, Marta Kadłub). A dziewczyny piszą dla niego poezje („Konary moich rąk trzymają cię silno/bo kocham ciebie/jak Mickiewicz Wilno”) i dedykują mu wiersze innych, sławnych poetów (na przykład „Ocalonego” Różewicza, a raczej, jak mówi Konferansjer poetyckiego wieczorku – Tadeusza Różyckiego). Matka i Siostra (Olga Barbara Długońska) lamentują nad nim jazgotliwie. Może uratowałby go basen? Albo wycieczka do Rzymu, spotkanie z papieżem? Albo może zabrać go na Przystanek Miłość?
4.
Groza narasta niezauważalnie, wykluwa się z pozornie błahych sytuacji, zarysowanych lekko i niezobowiązująco. I właściwie nigdy nie nabiera ciężaru tragedii. Na tragedię w pustym świecie nie ma miejsca. Szekspira można użyć tylko jako cytatu. Agata (Monika Babicka), jedna z porzuconych dziewczyn Mikiego, wnosi na scenę plastikowe wiadro, rzeczowo rozciera czerwoną farbę na dłoniach i wokół ust – i gra z Matką w niemą zgadywankę „jaki to film”. Tak, „Tytus Andronikus”. Lawinia – niewinnie ukarana szlachetność. I jeszcze Mała Syrenka. Idolka wszystkich dziewczynek, ucząca je, że trzeba siebie złożyć w ofierze na ołtarzu miłości. Kobiety, którym wycięto język.
Miki za to staje się coraz bardziej elokwentny. Zawiódł się na miłości sromotnie, o czym opowiada w długich monologach. Wygłasza najpierw pochwałę pedofilii, a potem wyskandowuje żywiołowy, pełen słowotwórczej inwencji pean na cześć onanizmu. Po długim błądzeniu wyrzeka się kontaktu z realnymi osobami na rzecz „internetowych lasek” i „prasowania Pankraca, wałkowania robala, drapania kapsla, szorowania gumiaka”. Litania toczy się w nieskończoność. Miki nie tylko odnalazł w końcu swój sposób na wypełnienie pustki, ale w dodatku potrafi o nim wspaniale, w celnych słowach opowiedzieć. Brawo. Podkręcić ten mikrofon. Brawo, brawo.
5.
Po październikowej premierze „Mikiego” w trójmiejskich portalach pojawiły skandalicznie bezmyślne zarzuty. W artykułach oskarżających spektakl Agnieszki Olsten o promowanie (!) pedofilii da się wyczytać ślepe (dosłownie) zaufanie wobec zasad politycznej poprawności, ale przede wszystkim ignorancję i absolutny brak słuchu: teatralnego i społecznego. Wygłaszana w przedstawieniu apologia pedofilskiej „miłości”, która tak wzburzyła dziennikarzy, nawiązuje do postulatów depenalizacji pedofilii zgłaszanych przez działaczy pewnej kuriozalnej kilkuosobowej holenderskiej partii. Miki, z tym swoim słodkim, rozbrajającym, wieloznacznym uśmiechem nucący pod nosem piosenkę o misiu Coralgolu i namawiający do zaakceptowania wszystkich form miłości, również tych kategorycznie do tej pory odrzucanych, jest najwyraźniej na tyle przekonujący, że nieszczęśni tropiciele perwersji (od których, jak wiadomo, w „nowym” teatrze aż się roi) przestali dostrzegać granicę między rzeczywistością a fikcją. Cytat pomylili z odautorską wypowiedzią. Obraz świata, wiernie oddający jego niepojętą absurdalność – i ściśle z tym absurdem połączoną grozę – wzięli za jego pochwałę. Można załamywać ręce, ale można też uznać taką reakcję za potwierdzenie intencji realizatorów gdyńskiego spektaklu. „Miki Mister DJ” mówi przecież właśnie o tym: odruchy zastąpiły myślenie, poruszamy się w zamkniętym kręgu klisz i schematów, każda bzdura, z chwilą gdy wypowie się ją w świetle reflektorów, staje się obowiązującą prawdą. A absurd, który tym wszystkim rządzi, jest w gruncie rzeczy jednym wielkim horrendum.