Plakat ŚWIĘTA JOANNA SZLACHTUZÓW

Bertolt Brecht

Premiera

ŚWIĘTA JOANNA SZLACHTUZÓW

„Święta Joanna szlachtuzów“ to opowieść o świecie pojmowanym jako rynek. Brecht portretuje rzeczywistość, w której liczy się przede wszystkim biznes, a podstawową i jedyną wartością jest pieniądz. Relacje międzyludzkie zostały zastąpione relacjami handlowymi, wymiana uczuć – wymianą towarów i gotówki. To opowieść o konieczności istnienia w świecie stałej, niezmiennej, handlowej hierarchii – są ci na górze i ci na dole, ci, którzy sprzedają i ci, którzy kupują, frajerzy i zwycięzcy. To wreszcie specyficzny antyromans, może antybajka. Król mięsa Pierpont Mauler przeżywa fascynację biedną Joanną – świętą bydlęcej giełdy. Happy endu jednak nie będzie, bo być nie może. W tym świecie możliwe jest tylko jedno zakończenie – opłacalne… – Jarosław Tumidajski

Nagroda Teatralna Marszałka Województwa Pomorskiego za rok 2008
dla Teatru Miejskiego im. Witolda Gombrowicza w Gdyni
za spektakl roku „Święta Joanna Szlachtuzów” B. Brechta
w reżyserii Jarosława Tumidajskiego
Gdańsk, 30 marca 2009 roku

Realizacja

Adaptacja i opracowanie muzyczne: Jarosław Tumidajski
Scenografia, video: Mirek Kaczmarek
Ruch sceniczny: Anka Jankowska
Reżyseria świateł: Ewa Garniec

Występują

Recenzje

Dobroć nie istnieje

To dziwne, że „Święta Joanna Szlachtuzów” Brechta tak długo, bo do marca 208 roku, czekała na polską prapremierę. Okazało się, że po adaptacji, jakiej poddał tekst sztuki Jarosław Tumidajski, reżyser przedstawienia w gdyńskim Teatrze Miejskim, zadziwiająco pasuje ona do naszych...

Czytaj więcej

Dobroć nie istnieje

W „Świętej Joannie Szlachtuzów” Brecht przeczuł i opisał mechanikę „ustroju kupna i sprzedaży”. Niewiele tu od czasów Brechta się zmieniło. Co do samej zasady, być może nie zmieniło się nic. To właśnie, chociaż nie tylko to, pokazuje Tumidajski.
Że reżyser oczyścił tekst ze wszystkiego, co zbędne, widać na scenie, zanim jeszcze pojawią się aktorzy. Widzowie usadowieni na specjalnie wybudowanym podeście mają przed sobą pustą przestrzeń jakiejś opuszczonej chłodni lub magazynu. Zimną, wykafelkowaną, pustą, z boków ograniczoną białymi roletami. Na wprost stalowe drzwi, jakby windy towarowej. Za chwilę rozchylą się i one i wyjdą z nich pracownice organizacji charytatywnej Czarnych Kapeluszy, Marta (Dorota Lulka) i Joanna (Julia Balsewicz). Efektowne mają entrée, bardzo teatralne, w takt muzyki i szelestu dolarów, hojnie rozrzucanych przez Joannę. Ta teatralność, tym bardziej uderzająca na tle świadomie ubogiej scenografii, powtarza się potem w kwestiach kolejnych postaci. Tumidajski z jakiegoś powodu każe im wszystkim raczej deklamować, niż grać „naprawdę”. Do tego stopnia, że aktorzy, bywa, ustawiają się po wygłoszeniu tekstu w świetle reflektorów, pytają jakiegoś niewidocznego reżysera, czy już mówić albo czy dobrze wypadli.
Po co właściwie ten ciągły cudzysłów, to stale przypominanie nam, że jesteśmy w teatrze? Bo teatrem jest tu wszystko, co się mówi. Teatrem, grą, udawaniem. „Mój głos nawykł już udawać” – wyznaje Pierpont Mauler (Jakub Kamieński), król szlachtuzów, drapieżny rekin rynku mięsnego, oponent Joanny. Nieważne, kim jest aktor deklamujący akurat na scenie swoją partię (zresztą niektórzy występują w kilku rolach) – wszyscy w coś grają. Hodowcy bydła i działacze związkowi, aktywiści kościoła Czarnych Kapeluszy i pozbawieni godności bezrobotni, gotowi za miskę zupy na każe świństwo. Każda z tych ról to ostatecznie jakaś ideologia, prorynkowa, syndykalistyczna, religijna (nie wyłączając tej, której symbolem są kremówki – dopisanej przez Tumidajskiego), charytatywna i jaka tam jeszcze. Nawet pełna bożego zapału Joanna, dopóki występuje w mundurze Czarnych Kapeluszy, ze śmieszną plastikową koroną cierniową wokół regulaminowego beretu, nie wychodzi poza granice ideologicznych przemówień.
Co tu zatem jest naprawdę? Kafelkowa ściana w tle staje się od czasu do czasu ekranem, na którym Tumidajski wyświetla napisy i obrazy. Tam właśnie zobaczymy to, co wydaje się w tym wszystkim nieme, czyli prawdziwe: nagiego, umęczonego, oblanego krwią człowieka. Obraz ludzkiej nędzy, krzywdy, poniżenia. Ecce homo – chciałoby się powiedzieć. Nawet sam Pierpont Mauler mdleje z wrażenia na ten widok.
Bądźmy jednak ostrożni, zanim zaufamy jego wrażliwości. Mauler w kieszeni nosi list od swoich dobrych przyjaciół z Nowego Jorku, którzy informują go, że to najlepszy moment, by zacząć skupować mięso. Omdlenie – czy i ono nie było grą? – wypadło tak przekonująco, że gdy Mauler przejmuje całe dostępne zapasy tuszy, wygląda to prawie jak działanie altruistyczne. W rzeczywistości robi to, co leży w jego interesie. Rzeczywistością bowiem jest tylko jedno – interes, profit, kalkulacja. Zimne to jak kafelki w chłodni, ale czy nie prawdziwe?
Mechanika ustroju „kupna i sprzedaży”, jak ją wypreparowuje z tekstu Brechta Tumidajski, sprowadza się właśnie do tej jednej zasady zysku. Niezależnie od tego, co robimy, co mówimy i czujemy, wpisujemy się w mechanizm rynkowej konkurencji. „Lecz to interes, w którym idzie o to, czy w mojej klasie zajmę pierwsze miejsce” – wywodzi Mauler. Wie, co mówi. Zresztą wszystkie szlachetne porywy serca Joanny nakręcają ów mechanizm tak samo jak egoizm Maulera. „Istnieje więc dobroć” – mówi w pewnym momencie Joanna, gdy wydaje się jej, że sprawy przybrały pomyślny obrót dzięki gestowi dobrej woli Maulera. Nie wie, że tak naprawdę gest ów daje szansę na jeszcze większe zyski. Jam jest częścią tej siły, która wiecznie dobra pragnąc, wiecznie czyni zło – raczej tak mogłaby o sobie w wielu sytuacjach powiedzieć. Mauler jest interesowny, ale jest tez rozdwojony – chciałby czynić dobro, ale nie pozwala mu jakaś wyższa siła. Jakub Kamieński świetnie wygrywa niejednoznaczność tej postaci, ni złej, ni dobrej, zdolnej i do hojności, i do łajdactwa. Nawet same stroje Maulera, raz biała kurtka z kapturem jak u „ziomka”, raz garnitur w prążki jak u młodego biznesmena, mówią o tej jego podwójności. Ba, w Maulerze budzi się nawet czasem metafizyczne poczucie odpowiedzialności: „czuję na sobie tchnienie zaświatów” – mówi, spotykając po raz pierwszy Joannę i wtedy światła na scenie przygasają, jak świece w kościele przy nagłym podmuchu.
Cóż z tego jednak i cóż z poświęceń Joanny, skoro świat opiera się na jednym tylko – na korzyści? Korzyść staje się jakimś zastępczym fatum kierującym losami bohaterów, niezależnie od tego, jakie są ich motywacje i charaktery. Tyle że los ma w przedstawieniu Tumidajskiego nie maskę greckiego aktora, lecz twarz bawiącego się ze złem Jokera z „Batmana”, granego przez Jacka Nicholsona. Podobną do Jokera szminkową charakteryzacje nosi makler Slift (Dariusz Siastacz), biznesowy kompan Maulera, który zawsze przypomina, że ważniejszy od wszelkich sentymentów jest- interes. Nie tyle nawet bawi się on złem, bawi się nim właśnie Joker, ile dba o to, by ze świata zawsze wycisnąć dla siebie korzyści, ile tylko się da. Co zresztą jest chyba gorsze od zabawy. Zabawą można się znudzić, na dotychczasowych zyskach poprzestać nie sposób.
Jest z tej zamkniętej rzeczywistości tylko jedno wyjście, widoczne w przemianie, jaką przeżywa Joanna. Gdy za niesubordynację Czarne Kapelusze zdzierają z niej służbowy uniform, w następnych scenach, aż do finału, pojawia się ona w różowym sweterku i podartych różowych podkolanówkach. Wygląda jak zgwałcona dziewczynka. Sam gwałt – niepotrzebnie dosłowny – oglądamy zresztą na scenie. Finałowa śmierć Joanny to śmierć niewinnej ofiary. Gdy Joanna umiera, spod wykafelkowanej ściany wypływa krew, którą Mauler rozmazuje jej na twarzy. To ta sama zapewnie krew, którą widzieliśmy na ciele umęczonego człowieka. To nim stała się Joanna. Zgodzić się na rolę ofiary, to wyjść ze świata, który rządzi się tylko zyskiem.
Można mieć przedstawieniu Tumidajskiego za złe to i owo, zwłaszcza przebijające się w różnych momentach, na przykład we wspomnianej scenie gwałtu czy w rzutnikowych projekcjach, posługiwanie się niepotrzebnie mocnymi efektami. Siła tego spektaklu polega jednak na jego konstrukcji, a nie na gadżetach. Można chwalić za myślową konsekwencję, pracę z aktorami. Dla mnie wyjątkowość inscenizacji polega na umiejętnym przekraczaniu umownej granicy dzielącej scenę i widownię. Rzeczywiśtość sceniczna obejmuje samych widzów. I tak Dorota Lulka jako Pani Luckerniddle kwestuje wśród publiczności na rzecz bezrobotnych i pokrzywdzonych, rzecz jasna nie dostając marnego grosza do puszki. Oto Sławomir Lewandowski jako Robotnik buntuje się, gdy ma wynosić elementy scenografii ze sceny, bo przecież pracuje na etacie aktora, a nie inspicjenta. Przypominając konsekwentnie o teatralnej umowności wydarzeń, o tym, że wszystko jest tu tylko mówione, Tumidajski buduje pomost między sceną a widownią. Aktorzy są tu w pracy, widzowie kupili bilety. „Wszystko pozostaje w wielkim obrocie towarowo-gwiezdnym” – można tylko powtórzyć za Brechtem. I nie ma wyjścia poza tę orbitę, chyba że ktoś chce pójść droga Joanny.
Nie wiem jak inni widzowie, ja jednak wybrałem korzyść, czyli wierszówkę (choć skromną) za ten tekst. Tumidajski wziął za spektakl honorarium…Choć jemu akurat się należy. To szczególne przedstawienie.

Fatum konserw mięsnych

„Święta Joanna szlachtuzów” w Gdyni Brecht naszych czasów według Tumidajskiego

Czytaj więcej

Fatum konserw mięsnych

Po pierwszych aktorskich kwestiach na premierze „Świętej Joanny szlachtuzów” w Teatrze Miejskim w Gdyni pomyślałem, że chyba pomyliłem przedstawienia. Wiadomo przecież, jak powinien brzmieć na scenie tekst Brechta. Mikst kabaretu, musicalu, teatru absurdu – tak to powinno wyglądać. Tymczasem aktorzy w przedstawieniu Jarosława Tumidajskiego recytują Brechta tak, jakby to był Szekspir. Podniośle wygłaszają frazy o konkurencyjnej walce między producentami konserw mięsnych i o technikach bicia świni, jakby to były wydarzenia z kronik szekspirowskich. Tumidajski wystawił nieznany na polskiej scenie tekst – w Gdyni ma on swoją prapremierę – niemal tak, jakby to był antyczny dramat. Tyle, że rozgrywający się współcześnie.
Z czasem widz zaczyna się oswajać z deklamatorskim tonem przedstawienia, a nawet zauważa, że jest ono w całości rodzajem turnieju recytatorskiego. Bohaterowie ustawiają się w świetle reflektorów, mówią na dawany skądś sygnał upewniając się, jak wypadł ich monolog. Grają przed nami grane przez nich przedstawienie. Tak jakby ponad wypadkami z lat kryzysu mięsnego w Chicago w latach 30. budowała się druga historia, składająca się z tego wszystkiego, co się na temat tych wydarzeń opowiada. Baza i nadbudowa. Tak jakby.
Co zastanawiające, deklamują wszyscy. Od tej strony patrząc na bohaterów, trudno pokazać tych dobrych i tych złych. Bez dwóch zdań Paulus Snyder (Sławomir Lewandowski), pełen hipokryzji lider organizacji Czarnych Kapeluszy, organizacji charytatywnej a la Armia Zbawienia, ma w nosie wyzyskiwanych proletariuszy i dba tylko o swój religijny biznes. Wysadzany sztuczną biżuterią jak Jabloneksu krucyfiks, jakim się posługuje, wystarczająco wiele mówi o obłudzie instytucjonalnej religii (bo o nią tu chyba chodzi). Ale czy na przykład związkowi i strajkowi aktywiści są od niego lepsi? I czy lepsi są sami proletariusze, gotowi wszystko sprzedać za miskę zupy? O potentatach branży mięsnej nawet nie wspomnę. Najbardziej zastanawiające jest to, że wzniosłe monologi wygłasza też jedyna, zdawałoby się, pozytywna w tym towarzystwie postać, tytułowa Joanna (Julia Balsewicz), aktywistka Czarnych Kapeluszy; porucznik Pana Boga, jak sama o sobie mówi. W plastikowej koronie wokół służbowego czarnego kapelusza i ona wydaje się – przynajmniej dopóki nosi ten kostium – tylko imitacją prawdziwego Chrystusa.
Taka byłaby tu więc nadbudowa – wszystkie, bez specjalnego rozróżnienia, ideologie, które deklamują tylko, że bronią człowieka przed nieludzkim wyzyskiem. A co jest bazą? Rzeczywistością, a nie ideologią? Pokazuje to nam Tumidajski na jednej z projekcji wideo, dla których ekranem jest tylna ściana wykafelkowanej, zimnej hali zakładów mięsnych, w której rozgrywają się wszystkie wypadki. Na owym pokazie wideo na ekranie widzimy całego we krwi, nagiego człowieka. Podobnie na średniowiecznych obrazach przedstawiano czasem scenę Ecce homo – ubiczowanego, udręczonego Jezusa, pokazywanego tłumowi. Ecce homo – oto człowiek, w całym jego upokorzeniu i udręczeniu.
Dla ludzi o wrażliwych nerwach niesympatyczny to o kłopotliwy widok. Właściwie trudno się nam nawet dziwić, że wolimy go sobie zasłonić takimi czy innymi ideologiami. Nawet król rzeźni Pierpont Mauler zasłabł na scenie w czasie tego pokazu. Co prawda, chyba udawał, bo na tej swojej inscenizacji zrobił potem znakomity interes, ale w wielu innych momentach nie mamy powodu wątpić, że ten człowiek, sprawca całego zła, nie jest złym człowiekiem. Tak go właśnie, znakomicie, jako człowieka zawsze z jakimś niedopowiedzeniem, zagrał Jakub Kamieński. Tylko…tak to już jakoś jest, że wszystko, co Mauler robi, zamienia się w jego kolejny zysk. A Joanna, ile razy stara się jemu przeciwstawić, tylko mu w tym dopomaga.
Jest rzeczywiście jakaś analogia między przedstawieniem Tumidajskiego a antycznym dramatem. Jak u Greków nad wszystkimi bohaterami i wydarzeniami znajdowało się Przeznaczenie, tak, nad wszystkim, co dzieje się na scenie u Tumidajskiego znajduje się – Zysk. Brecht uchwycił tę zasadę w swojej epoce w swojej epoce. Gdyński spektakl wychodzi poza kontekst tamtego czasu. Akcja strajkowa kojarzyć się na przykład może z tworzeniem MKZ Stoczni Gdańskiej w 1980 roku. A gdy triumfujący w finale Mauler ogłasza „jednoczę wszystkie wasze fabryki we wspólnym rynku” niczym się nie różni od szefa globalnej korporacji.
Mam przekonanie, że Jarosławowi Tumidajskiemu udała się rzecz niezwykła, coś co cechuje przedstawienia wybitne. Poprzez teatr pokazał nam zasadę, na jakiej oparty jest świat, w którym dziś żyjemy, ów powszechny „ustrój kupna i sprzedaży”. Nie są tacy znów źli tworzący go ludzie (no, poza granym przez Dariusza Siastacza maklerem Sliftem, ucharakteryzowanym jak grany przez Nicholsona Joker w „Barmanie”). Sęk w tym, że dobre jest tu tylko to, co korzystne. Kto tego na czas nie zrozumie, wypada z gry.

Rzeczywistość jak giełda, świat jako rzeźnia

Świetna „Święta Joanna szlachtuzów” Bertolta Brechta w reżyserii Jarosława Tumidajskiego – najnowsza premiera gdyńskiego Teatru Miejskiego – to widowisko mocne, doskonale zrealizowane i zagrane, wchodzące w autentyczny dialog z widzem.

Czytaj więcej

Rzeczywistość jak giełda, świat jako rzeźnia

Świetna „Święta Joanna szlachtuzów” Bertolta Brechta w reżyserii Jarosława Tumidajskiego – najnowsza premiera gdyńskiego Teatru Miejskiego – to widowisko mocne, doskonale zrealizowane i zagrane, wchodzące w autentyczny dialog z widzem.
Chicago, lata 20. ubiegłego wieku. Całym rynkiem mięsnym w mieście trzęsie mała, acz bezwzględna grupa fabrykantów. Liczą oni wyłącznie na zysk, a tysiące pracujących u nich za głodowe pensje robotników mają dla nich wcale nie większe znaczenie, niż los przerabianych na konserwy zwierząt. I wtedy na scenę wkracza tytułowa Joanna – dziewczyna o złotym sercu, członkini Armii Zabwienia. Przejęta losem robotników, postanawia zainteresować ich losem nieformalnego przywódcę mięsnego rynku – Maulera. Twórcy spektaklu – podążając za pomysłem Brechta – proponują niezwykle radykalną wizję świata. W „Świętej Joannie” liczą się tylko pieniądze, a społeczeństwo dzieli się – niczym w rzeźni – na tych, którzy zarzynają, i tych, którzy są zarzynani. Takie słowa jak „przyjaźń”, „sprawiedliwość”, „uczciwość” są tylko retorycznymi chwytami w przemowach, które mają jeden cel: wzbogacenie się. Każdy ludzki odruch nie jest czytany inaczej, niż jako chwilowa słabość. Obraz taki można bardzo szybko odrzucić jako schematyczny, czarnobiały, uproszczony. Ale czy ba pewno świat za drzwiami teatru nie przypomina chwilami rzeczywistości wykreowanej na gdyńskiej scenie?
Reżyserujący widowisko Jarosław Tumidajski rezygnuje w swojej adaptacji z części ci bardziej populistycznych fragmentów dramatu oraz słynnych, choć w przypadku akurat tego tekstu nielicznych, songów. Akcję rozgrywa w sterylnym, laboratoryjnym wnętrzu, scenografia pomyślana jako wnętrze rzeźni, jest niezwykle prosta, wręcz ascetyczna: białe kafelki, zwisające pasy z folii zamiast ścian, drewniana podłoga i metalowe drzwi. Nie stara się jednak stworzyć na scenie iluzji, uwieść widzów opowiadaną historią; bohaterowie co chwila „wychodzą” ze swoich ról, stają się po prostu aktorami, którzy chcą pokazać publiczności, czy proszą o zmianę świata.
Cały spektakl „ciągnie” trójka aktorów występujących w Gdyni gościnnie: świetna i przekonująca Julia Balsewicz jako tytułowa Joanna, Jakub Kamieński (jego interesująco zagrany Mauler bardziej przypomina kumpla z osiedla niż rekina giełdy) oraz Michał Czernecki. Jednak zespół Teatru Miejskiego wcale od nich nie odstaje. Szczególnie ciekawie wypadają obsadzeni wbrew swojemu dotychczasowemu emploi Dariusz Siastacz i Dorota Lulka.
Tumidajski w swoim spektaklu skutecznie unika doraźnej publicystyki i moralizatorstwa (co w przypadku dramatów Brechta wcale nie jest takie proste), nie stara się też na siłę wpisać akcji sztuki w realia dzisiejszej Polski. Tworzy za to widowisko uniwersalne, nowoczesne w formie, świetnie operujące językiem teatru. reżyser nie unika mocnych i prostych, czasem wręcz dosadnych chwytów (jak chociażby postawienie w finale Maulera z zakrwawionymi dłońmi), jednak buduje z nich przemyślaną, inteligentną i daleką od efekciarstwa całość.

Test na Joannie

Bertolt Brecht jest autorem popularnym, chętnie w naszym kraju wystawianym. Brecht umieszcza akcję swojego dramatu w Chicago w latach 20., a wszyscy bohaterowie związani są – w taki czy inny sposób – z rzeźniami i fabrykami mięsa. Świat ten wydaje...

Czytaj więcej

Test na Joannie

Bertolt Brecht jest autorem popularnym, chętnie w naszym kraju wystawianym.
Brecht umieszcza akcję swojego dramatu w Chicago w latach 20., a wszyscy bohaterowie związani są – w taki czy inny sposób – z rzeźniami i fabrykami mięsa. Świat ten wydaje się mieć ustalone reguły, z jednej strony tysiące biednych robotników, z drugiej – paru bogatych fabrykantów. Jednak pojawia się młoda Joanna członkini Armii Zbawienia, która usiłuje doprowadzić do porozumienia pomiędzy jednymi i drugimi.

Rozmowa z Jarosławem Tumidajskim

Brecht umieszcza akcję swojego dramatu w Chicago w latach 20., a wszyscy bohaterowie związani są – w taki czy inny sposób – z rzeźniami i fabrykami mięsa. Świat ten wydaje się mieć ustalone reguły, z jednej strony tysiące biednych robotników, z drugiej – paru bogatych fabrykantów. Jednak pojawia się młoda Joanna członkini Armii Zbawienia, która usiłuje doprowadzić do porozumienia pomiędzy jednymi i drugimi.

Mirosław Baran: Czy twoja „Święta Joanna szlachtuzów” będzie spektaklem politycznym?
Jarosław Tumidajski: Nie.
MB: Jak to? Przecież Brecht dosadnie portretuje świat bezwzględnych fabrykantów, biednych robotników o spekulacji giełdowych.
JT: Poprzez „teatr polityczny” rozumie się w tym kraju specyficzny rodzaj przedstawień – doraźnych, powierzchownie nawiązujących do współczesnej rzeczywistości, mocno rymujących się z nagłówkami gazet. Nie chcę więc zrobić spektaklu politycznego w tym sensie. Ale oczywiste jest, że tekst Brechta prowokuje spektakl, który silnie wchodzi w przestrzeń publiczną, społeczną.
MB: Pracujesz z własną adaptacją tekstu Brechta. Bardzo różni się ona od dramatu?
JT: Mam wrażenie, że nie. Raczej go „czyści”. Staram się wydobyć opowieść Brechta z tego wszystkiego, co już nieaktualne, co pobrzmiewa naiwnie, może nawet populistycznie. Bo pod spodem jest współczesna i bardzo temperamentna historia. Moja adaptacja wyciąga z tekstu, to co jest w nim najbardziej krwiste, dynamiczne, drapieżne. Zależy mi na tym, żeby sytuacje opisane w tekście pokazać w możliwie dużej ostrości, prosto.
MB: Czyli?
JT: Nie skupiam się na przedstawieniu abstrakcyjnych mechanizmów rynku. Pokazuję raczej jak ten rynek rodzi się poprzez ludzi i dla ludzi, którzy doskonale rozumieją, ze dziś o wartości człowieka decyduje przede wszystkim stan jego konta.
MB: Co zatem z Joanną, która na takie reguły się nie zgadza?
JT: Wprowadzając na scenę postać Joanny, zadaję pytanie: „Czy może się udać życie według innych reguł?”
MB: U Brechta się nie udaje.
JT: Bo nie może się udać. Nie ma się co oszukiwać – Joanna w świecie przedstawionym przez Brechta jest błędem. Jej emocjonalność, naiwność, jej system wartości – wszystko to jest nieprawidłowe, w tej rzeczywistości nie działa. I szczerze mówiąc, nie wierzę, że kiedykolwiek zadziała. A jednak chciałbym każdego wieczora, podczas kolejnych spektakli, „sprawdzać” postawę Joanny, przeprowadzając rodzaj testu. Na scenę wchodzi ktoś bezinteresowny, kierujący się w swoich działaniach moralnością… Cały spektakl ma być czasem na myślenie, dlaczego Joanna ponosi porażkę.
MB: W „Świętej Joannie” właściwie nie mają wyboru.
JT: Bo rynek zmienia mentalność. Jego mechanizmy przenikają w sfery, które teoretycznie powinny pozostać czyste, wręcz intymne. Jednak stosunki między ludźmi, ich relacje coraz częściej kształtują się na zasadzie opłacalności. Ci, którzy nie umieją się dostosować, próbują się przeciwstawiać – skazani są na przegraną.