Plakat WARIAT I ZAKONNICA

Stanisław Ignacy WItkiewicz

Premiera

WARIAT I ZAKONNICA

Rzecz dzieje się w domu wariatów. Atmosfera jest sensacyjna i mocno napięta, bowiem On – Mieczysław Walpurg jest poetą – oczywiście demonicznym – albo wariatem – jak kto woli. To zestawienie arcyniebezpieczne – jak się wkrótce okaże. Zabójcze narkotyki, nieprzewidziane morderstwa, śmiercionośna poezja, specyficzni psychiatrzy i piękna zakonnica… jednym słowem groteska, zabawa i absurd, czyli śmiech na sali, a ponadto:

Piekielne pomysły
działają na zmysły
a dusza gdzieś skryta
nikt o nią nie pyta

Realizacja

„Wariat i zakonnica, czyli nie ma tego złego, co by na gorsze nie wyszło”
Rzecz dzieje się w celi dla furiatów, w domu wariatów „Pod Zdechłym Zajączkiem”
Scenografia: Tadeusz Smolicki
Muzyka: Janusz Grzywacz
Inspicjent: Maciej Sykała
Suflerka: Beata Andraszewicz


Czas trwania: 70 minut

Występują

Recenzje

Dobroć nie istnieje

To dziwne, że „Święta Joanna Szlachtuzów” Brechta tak długo, bo do marca 208 roku, czekała na polską prapremierę. Okazało się, że po adaptacji, jakiej poddał tekst sztuki Jarosław Tumidajski, reżyser przedstawienia w gdyńskim Teatrze Miejskim, zadziwiająco pasuje ona do naszych...

Czytaj więcej

Dobroć nie istnieje

W „Świętej Joannie Szlachtuzów” Brecht przeczuł i opisał mechanikę „ustroju kupna i sprzedaży”. Niewiele tu od czasów Brechta się zmieniło. Co do samej zasady, być może nie zmieniło się nic. To właśnie, chociaż nie tylko to, pokazuje Tumidajski.
Że reżyser oczyścił tekst ze wszystkiego, co zbędne, widać na scenie, zanim jeszcze pojawią się aktorzy. Widzowie usadowieni na specjalnie wybudowanym podeście mają przed sobą pustą przestrzeń jakiejś opuszczonej chłodni lub magazynu. Zimną, wykafelkowaną, pustą, z boków ograniczoną białymi roletami. Na wprost stalowe drzwi, jakby windy towarowej. Za chwilę rozchylą się i one i wyjdą z nich pracownice organizacji charytatywnej Czarnych Kapeluszy, Marta (Dorota Lulka) i Joanna (Julia Balsewicz). Efektowne mają entrée, bardzo teatralne, w takt muzyki i szelestu dolarów, hojnie rozrzucanych przez Joannę. Ta teatralność, tym bardziej uderzająca na tle świadomie ubogiej scenografii, powtarza się potem w kwestiach kolejnych postaci. Tumidajski z jakiegoś powodu każe im wszystkim raczej deklamować, niż grać „naprawdę”. Do tego stopnia, że aktorzy, bywa, ustawiają się po wygłoszeniu tekstu w świetle reflektorów, pytają jakiegoś niewidocznego reżysera, czy już mówić albo czy dobrze wypadli.
Po co właściwie ten ciągły cudzysłów, to stale przypominanie nam, że jesteśmy w teatrze? Bo teatrem jest tu wszystko, co się mówi. Teatrem, grą, udawaniem. „Mój głos nawykł już udawać” – wyznaje Pierpont Mauler (Jakub Kamieński), król szlachtuzów, drapieżny rekin rynku mięsnego, oponent Joanny. Nieważne, kim jest aktor deklamujący akurat na scenie swoją partię (zresztą niektórzy występują w kilku rolach) – wszyscy w coś grają. Hodowcy bydła i działacze związkowi, aktywiści kościoła Czarnych Kapeluszy i pozbawieni godności bezrobotni, gotowi za miskę zupy na każe świństwo. Każda z tych ról to ostatecznie jakaś ideologia, prorynkowa, syndykalistyczna, religijna (nie wyłączając tej, której symbolem są kremówki – dopisanej przez Tumidajskiego), charytatywna i jaka tam jeszcze. Nawet pełna bożego zapału Joanna, dopóki występuje w mundurze Czarnych Kapeluszy, ze śmieszną plastikową koroną cierniową wokół regulaminowego beretu, nie wychodzi poza granice ideologicznych przemówień.
Co tu zatem jest naprawdę? Kafelkowa ściana w tle staje się od czasu do czasu ekranem, na którym Tumidajski wyświetla napisy i obrazy. Tam właśnie zobaczymy to, co wydaje się w tym wszystkim nieme, czyli prawdziwe: nagiego, umęczonego, oblanego krwią człowieka. Obraz ludzkiej nędzy, krzywdy, poniżenia. Ecce homo – chciałoby się powiedzieć. Nawet sam Pierpont Mauler mdleje z wrażenia na ten widok.
Bądźmy jednak ostrożni, zanim zaufamy jego wrażliwości. Mauler w kieszeni nosi list od swoich dobrych przyjaciół z Nowego Jorku, którzy informują go, że to najlepszy moment, by zacząć skupować mięso. Omdlenie – czy i ono nie było grą? – wypadło tak przekonująco, że gdy Mauler przejmuje całe dostępne zapasy tuszy, wygląda to prawie jak działanie altruistyczne. W rzeczywistości robi to, co leży w jego interesie. Rzeczywistością bowiem jest tylko jedno – interes, profit, kalkulacja. Zimne to jak kafelki w chłodni, ale czy nie prawdziwe?
Mechanika ustroju „kupna i sprzedaży”, jak ją wypreparowuje z tekstu Brechta Tumidajski, sprowadza się właśnie do tej jednej zasady zysku. Niezależnie od tego, co robimy, co mówimy i czujemy, wpisujemy się w mechanizm rynkowej konkurencji. „Lecz to interes, w którym idzie o to, czy w mojej klasie zajmę pierwsze miejsce” – wywodzi Mauler. Wie, co mówi. Zresztą wszystkie szlachetne porywy serca Joanny nakręcają ów mechanizm tak samo jak egoizm Maulera. „Istnieje więc dobroć” – mówi w pewnym momencie Joanna, gdy wydaje się jej, że sprawy przybrały pomyślny obrót dzięki gestowi dobrej woli Maulera. Nie wie, że tak naprawdę gest ów daje szansę na jeszcze większe zyski. Jam jest częścią tej siły, która wiecznie dobra pragnąc, wiecznie czyni zło – raczej tak mogłaby o sobie w wielu sytuacjach powiedzieć. Mauler jest interesowny, ale jest tez rozdwojony – chciałby czynić dobro, ale nie pozwala mu jakaś wyższa siła. Jakub Kamieński świetnie wygrywa niejednoznaczność tej postaci, ni złej, ni dobrej, zdolnej i do hojności, i do łajdactwa. Nawet same stroje Maulera, raz biała kurtka z kapturem jak u „ziomka”, raz garnitur w prążki jak u młodego biznesmena, mówią o tej jego podwójności. Ba, w Maulerze budzi się nawet czasem metafizyczne poczucie odpowiedzialności: „czuję na sobie tchnienie zaświatów” – mówi, spotykając po raz pierwszy Joannę i wtedy światła na scenie przygasają, jak świece w kościele przy nagłym podmuchu.
Cóż z tego jednak i cóż z poświęceń Joanny, skoro świat opiera się na jednym tylko – na korzyści? Korzyść staje się jakimś zastępczym fatum kierującym losami bohaterów, niezależnie od tego, jakie są ich motywacje i charaktery. Tyle że los ma w przedstawieniu Tumidajskiego nie maskę greckiego aktora, lecz twarz bawiącego się ze złem Jokera z „Batmana”, granego przez Jacka Nicholsona. Podobną do Jokera szminkową charakteryzacje nosi makler Slift (Dariusz Siastacz), biznesowy kompan Maulera, który zawsze przypomina, że ważniejszy od wszelkich sentymentów jest- interes. Nie tyle nawet bawi się on złem, bawi się nim właśnie Joker, ile dba o to, by ze świata zawsze wycisnąć dla siebie korzyści, ile tylko się da. Co zresztą jest chyba gorsze od zabawy. Zabawą można się znudzić, na dotychczasowych zyskach poprzestać nie sposób.
Jest z tej zamkniętej rzeczywistości tylko jedno wyjście, widoczne w przemianie, jaką przeżywa Joanna. Gdy za niesubordynację Czarne Kapelusze zdzierają z niej służbowy uniform, w następnych scenach, aż do finału, pojawia się ona w różowym sweterku i podartych różowych podkolanówkach. Wygląda jak zgwałcona dziewczynka. Sam gwałt – niepotrzebnie dosłowny – oglądamy zresztą na scenie. Finałowa śmierć Joanny to śmierć niewinnej ofiary. Gdy Joanna umiera, spod wykafelkowanej ściany wypływa krew, którą Mauler rozmazuje jej na twarzy. To ta sama zapewnie krew, którą widzieliśmy na ciele umęczonego człowieka. To nim stała się Joanna. Zgodzić się na rolę ofiary, to wyjść ze świata, który rządzi się tylko zyskiem.
Można mieć przedstawieniu Tumidajskiego za złe to i owo, zwłaszcza przebijające się w różnych momentach, na przykład we wspomnianej scenie gwałtu czy w rzutnikowych projekcjach, posługiwanie się niepotrzebnie mocnymi efektami. Siła tego spektaklu polega jednak na jego konstrukcji, a nie na gadżetach. Można chwalić za myślową konsekwencję, pracę z aktorami. Dla mnie wyjątkowość inscenizacji polega na umiejętnym przekraczaniu umownej granicy dzielącej scenę i widownię. Rzeczywiśtość sceniczna obejmuje samych widzów. I tak Dorota Lulka jako Pani Luckerniddle kwestuje wśród publiczności na rzecz bezrobotnych i pokrzywdzonych, rzecz jasna nie dostając marnego grosza do puszki. Oto Sławomir Lewandowski jako Robotnik buntuje się, gdy ma wynosić elementy scenografii ze sceny, bo przecież pracuje na etacie aktora, a nie inspicjenta. Przypominając konsekwentnie o teatralnej umowności wydarzeń, o tym, że wszystko jest tu tylko mówione, Tumidajski buduje pomost między sceną a widownią. Aktorzy są tu w pracy, widzowie kupili bilety. „Wszystko pozostaje w wielkim obrocie towarowo-gwiezdnym” – można tylko powtórzyć za Brechtem. I nie ma wyjścia poza tę orbitę, chyba że ktoś chce pójść droga Joanny.
Nie wiem jak inni widzowie, ja jednak wybrałem korzyść, czyli wierszówkę (choć skromną) za ten tekst. Tumidajski wziął za spektakl honorarium…Choć jemu akurat się należy. To szczególne przedstawienie.

Udana premiera

Teatr Miejski w Gdyni na poczatek nowego sezonu pokazał udaną premierę „Wariata i zakonnicy” Witkacego. Część widowni zna już tę sztukę z majowych, przedpremierowych wystawień.

Czytaj więcej

Udana premiera

Teatr Miejski w Gdyni na poczatek nowego sezonu pokazał udaną premierę „Wariata i zakonnicy” Witkacego. Część widowni zna już tę sztukę z majowych, przedpremierowych wystawień.

Piątkowa premiera „Wariata i zakonnicy” potwierdza dobrą passę Miejskiego, którego ostatnie realizacje cieszą oko i przyciągają sporą widownię. Także temu spektaklowi można wróżyć sukces, tym bardziej, że publiczność dostaje do dyspozycji nową teatralną przestrzeń. – To nasza trzecia scena – mówi o niej Jacek Bunsch, dyrektor teatru i reżyser sztuki. Wprzypadku inscenizacji dramatu Witkieiwcza, którego akcja rozgrywa się w celi domu wariatów Pod Zdechłym Zajączkiem, dokąd trafia demoniczny poeta Mieczysław Walpurg (w tej roli perfekcyjny Juliusz Krzysztof warunek, gościnnie występujący aktor krakowskiego teatru Bagatela), zarówno miejsce akcji, jak i widownię umieszczono na deskach głównej sceny. Pomysł, by kameralną przestrzeń sceniczną z każdej strony otoczyć, sprawdza się znakomicie – szpitalna cela otrzymuje formę areny, na której odbywa się igrzysko z udziałem głównej ofiary – Walpurga, artysty wykraczającego ponad przeciętność, toteż skazanego na odosobnienie i zagładę. Czy zasłużył na nią, wodząc na pokuszenie opiekującą się nim młodą zakonnicę Annę (w tej roli Katarzyna Ankudowicz)? A może nie on jest winny, lecz zwariowany świat, który go otacza?

Wystawa fotografii Witkacego

Premierze „Wariata i zakonnicy” towarzyszył plenerowy wernisaż fotografii Witkacego. Na ciekawie zaaranżowanej wystawie, którą przed budynkiem Teatru Miejskiego można oglądać przez całą dobę aż do 29 października, znalazło się 30 zdjęć wykonanych przez Witkacego jego przyjaciołom i rodzinie oraz… sobie samemu.

Natomiast w teatralnym foyer można oglądać kpię namalowanego przez Witkacego portretu Adama Bunscha – zaprzyjaźnionego z Witkacym przedwojennego pisarza i artysty, dziadka Jacka Bunscha – obecnego dyrektora Teatru Miejskiego.

Ostrzenie apetytu

Spektakle „Wariata i zakonnicy” w gdyńskim Teatrze Miejskim mają zaostrzyć apetyt na premierę, którą zaplanowano we wrześniu na inaugurację przyszłego sezonu.

Czytaj więcej

Ostrzenie apetytu

Spektakle „Wariata i zakonnicy” w gdyńskim Teatrze Miejskim mają zaostrzyć apetyt na premierę, którą zaplanowano we wrześniu na inaugurację przyszłego sezonu.

W piątkowy wieczór po raz pierwszy zaprezentowano widowni najnowszą produkcję Miejskiego „Wariata i zakonnicę” Stanisława Ignacego Witkiewicza w reżyserii Jacka Bunscha, dyrektora sceny. I tym razem (podobnie jak w ubiegłym roku w przypadku głośnego spektaklu „Piaf”) na zakończenie sezonu przygotowano kilka przedpremierowych wystawień, a oficjalną premierą „Wariata i zakonnicy” (zaplanowaną na 29 września) teatr zainauguruje kolejny sezon artystyczny.

Jednak już teraz spektaklowi śmiało można wróżyć sukces. Działa jak odświeżający powiew i na publiczność, która dostaje do dyspozycji nowa teatralną przestrzeń (tym razem i miejsce akcji , i widownia umieszczono na deskach głównej sceny), i na zespół aktorski, który po dłuższej przerwie ponownie może sprawdzić się w konwencji groteski. I jednym, i drugim wychodzi to na dobre.

Sam pomysł scenograficzny, by kameralną przestrzeń sceniczną z każdej strony otoczyć widzami w przypadku „Wariata i zakonnicy” sprawdza się znakomicie. Cela szpitala psychiatrycznego „Pod Zdechłym Zajączkiem” otrzymała formę małej areny, na której odbywa się igrzysko z udziałem głównej ofiary – demonicznego poety Mieczysława Walpurga (perfekcyjnie poprowadzona rola Juliusza Krzysztofa Warunka), nieprzystającego do reszty społeczeństwa i wykraczającego ponad przeciętność, więc skazanego na odosobnienie i śmierć. Walpurg jest uduchowiony i ekscentryczny, ale najgorsze, że burzy przyjęte normy. Na przykład wodzi na pokuszenie opiekującą się nim młodą zakonnicę Annę (udana rola Katarzyny Ankudowicz). Publiczność podgląda to widowisko przez przeszklone ściany celi. Ale to nie jedyna intrygująca niespodzianka tej inscenizacji. Jakie są inne? Przekona się ten, kto uzbroi się w cierpliwość i doczeka do września, do oficjalnej premiery. Naprawdę warto.

Warto czekać

Witkacy dzielił swoje dramaty na bebechowate, czyli z tak zwaną treścią, i czyste. Oznaczał je kółkami i krzyżykami. „Wariata i zakonnicę” uważał za sztukę „życiową” z anegdotą.

Czytaj więcej

Warto czekać

Witkacy dzielił swoje dramaty na bebechowate, czyli z tak zwaną treścią, i czyste. Oznaczał je kółkami i krzyżykami. „Wariata i zakonnicę” uważał za sztukę „życiową” z anegdotą.

Rzecz dzieje się w domu wariatów „Pod Zdechłym Zajączkiem”. W kaftanie bezpieczeństwa na łóżku leży Mieczysław Walpurg (Juliusz Krzysztof Warunek), poeta demoniczny, a może raczej grafoman?

Szpitalna cela otoczona jest szklanymi ścianami. Zaglądają przez nie szaleni lekarze Jan Burdygiel (Sławomir Lewandowski) i Efraim Grün (Grzegorz Wolf). Za podglądaczami siedzimy my – widzowie. Reżyser Jacek Bunsch zaprosił bowiem publiczność na scenę. Sanitariusze w białych kitlach krążą więc między widzami, stwarzając nastrój zagrożenia.

Skrywany kompleks psychiczny Walpurga ma wydobyć ponętna zakonnica Anna. Witkacy lubił perwersję. Toteż zakonnica w białym kornecie, odsłaniająca koronkową bieliznę, jest perwersysjna. Walpurg – mężczyzna namiętny, ulega Annie. Nic dziwnego, że sytuacja wkrótce wymknie się spod kontroli. Trupy ożywają, nieboszczycy zachowują się jak żywi. Ale współczesny widz przyjmuje tę konwencję, szybko w nią włazi i tylko patrzy, co z tego wyjdzie. A wychodzi rzecz przepiękna. „Wariat i zakonnica”, czarna komedia Witkacego, rozbawi zwolenników absurdalnego humoru. Jest tu erotyzm, jest makabreska, a wszystko podane w niezwykle dowcipnej formie i efektownej oprawie inscenizacyjnej. Wielkie brawa dla scenografa Tadeusza Smolickiego za oryginalnie zakomponowaną przestrzeń sceniczną. Kapitalny jest pomysł malowania przez Walpurga i Annę obrazów a’la Witkacy na szklanych ścianach.

Największym atutem spektaklu jest jednak Julliusz Krzysztof Warunek! Dawno nie widziałam równie wspaniałej kreacji. Do tego kapitalna muzyka Janusza Grzywacza.