Plakat IDĄC RAKIEM

Günter Grass

Premiera

IDĄC RAKIEM

Około 20 mil morskich od Łeby, ponad 40 metrów pod wodą, na dnie Bałtyku spoczywa wrak dawnego niemieckiego statku pasażerskiego „Wilhelm Gustloff”. W 1945 roku wypłynął on z portu w Gdyni w rejs ewakuacyjny, z tysiącami ludzi na pokładzie. Został zatopiony przez radzieckie torpedy tuż po wypłynięciu. Uratowało się niewielu. Wśród nich Tulla Pokriefke i jej syn, narodzony tej tragicznej nocy – bohaterowie Idąc rakiem. Katastrofa na każde z nich wpłynęła inaczej. Tulla wciąż pielęgnuje w sobie pamięć o niej, jej syn – przeciwnie – pragnie o wszystkim zapomnieć. Dopiero Konrad, wnuk Tulii, zainfekowany opowieściami babki, podejmuje – na swój sposób – temat bolesnych, wojennych wspomnień. Za pomocą internetu próbuje rozwiązać zagadki przeszłości i wymierzyć dziejową sprawiedliwość.

„Idąc rakiem” to fascynujący dialog współczesności z przeszłością. Pierwsza domaga się rozliczeń i wyjaśnień. Druga zaś czuwa przyczajona, by ostatecznie ujawnić swe okaleczone i zdeformowane oblicze. Skutki ich spotkania mogą okazać się dramatyczne, bowiem wobec odradzającego się zła, wszyscy jesteśmy tak samo bezradni.

Spektakl „Idąc rakiem” grany jest na Darze Pomorza, który znajduje się przy Nabrzeżu Pomorskim, Al. Jana Pawła II (przedłużenie Skweru Kościuszki).

29 czerwca, z okazji 85 urodzin Güntera Grassa na Darze Pomorza miała miejsce galowa premiera przedstawienia „Idąc rakiem” w adaptacji Pawła Huellego i reżyserii Krzysztofa Babickiego. Gościem specjalnym był Sam Autor. Po spektaklu dziękował realizatorom, rozmawiał z aktorami, podpisywał książki i egzemplarze. Licznie zgromadzeni goście przyjęli go bardzo ciepło.

Spektakl roku 2012 – Nagroda teatralna Marszałka Województwa Pomorskiego.

Realizacja

Adaptacja: Paweł Huelle
Reżyseria: Krzysztof Babicki
Scenografia i kostiumy: Marek Braun
Muzyka: Marek Kuczyński
Światło: Marek Perkowski
Asystent reżysera: Szymon Sędrowski

Miejsca są nienumerowane, spektakl odbywa się na Darze Pomorza.


Czas trwania: 90 minut bez przerwy

Występują

Recenzje

„To się nigdy nie kończy”

„Idąc rakiem” w reż. Krzysztofa Babickiego Teatru Miejskiego w Gdyni na Darze Pomorza. Pisze Elżbieta Baniewicz w Twórczości.

Czytaj więcej

„To się nigdy nie kończy”

„To się nigdy nie skończy”

„To się nigdy nie skończy” – mówi bohater na końcu spektaklu „Idąc rakiem”, gdy czyta na forum internetowym, że jego syn, odsiadujący wyrok za zabicie człowieka, stał się dla młodych faszystów idolem i męczennikiem. Przedtem jednak aktorzy Teatru Miejskiego w Gdyni opowiedzą tragiczny epizod drugiej wojny, który zadecydował o poglądach i czynach młodego chłopca. Uczynią to za pomocą tekstów Guentera Grassa z niewielkiej powieści Idąc rakiem, które Paweł Huelle, adaptator, uzupełnił jeszcze pochodzącymi z powieści Psie lata, by zawiłej, prowadzonej na różnych płaszczyznach czasowych narracji, nadać dramaturgię sceniczną. Grass miesza fakty i dokumenty z fikcją powieściową tak, by obraz ludzkich zachowań i myśli określony przez historię wydał się prawdopodobny.
Fabularny zwornik powieści Grassa stanowi katastrofa pasażerskiego statku „Wilhelm Gustloff”, lecz jej tematem głównym jest konfrontacja współczesności z przeszłością, która ujawnia psychiczno-mentalne mechanizmy, prowadzące do odrodzenia się ciągu zbrodni; kat staje się ofiarą, ofiara – katem, a pokonany, zdawałoby się, faszyzm odżywa w kolejnym pokoleniu. Wielowątkowa narracja powieści ujawnia, cofając się w czasie – niejako naśladując sposób poruszania się raków w bok i do tylu, a naprawdę do celu – coraz odleglejsze fakty i doświadczenia bohaterów, które zdeterminowały ich dzisiejsze postępki.
Statek „Wilhelm Gustloff” zbudowany w stoczni w Hamburgu w 1937 roku został zwodowany w kwietniu roku 1938 w obecności Adolfa Hitlera, który miał na jego pokładzie prywatny apartament. Fuhrer zdecydował, że statek dostanie imię wysokiego funkcjonariusza NSDAP zabitego w Davos w 1936 roku przez Davida Frankfurtera, Żyda z Serbii, który studiując w Berlinie medycynę, doświadczył buty aryjczyków. Chciał „unicestwić zarazę, nie osobę”, ale też obudzić swój naród do walki. Matką chrzestną statku została wdowa Hedwig Gustloff, niejako w geście zadośćuczynienia. Cztery strzały Frankfurtera pasowały jej męża na bohatera narodowego, jego imię nadawano szkołom, fabrykom i ulicom. Transportowiec „Gustloff”, piąty co do wielkości w niemieckiej flocie, służył jako flagowy statek wycieczkowy organizacji nazistowskiej Kraft durch Freude (Siła przez radość). Odbył kilkadziesiąt rejsów do fiordów Norwegii, zabierając na pokład robotników i urzędników wyróżniających się lojalnością wobec nowego przywódcy Rzeszy.
W jednym z ostatnich rejsów, latem 1939 roku, wziął udział stolarz z Wrzeszcza Albert Pokriefke z żoną. Oprócz przynależności do słusznej partii oboje zasłużyli się jako właściciele psa Harrasa, spłodzony przez niego Prinz stał się bowiem ulubionym owczarkiem Hitlera. Szlachetny gest wodza wobec zwykłych ludzi nie został zapomniany, stał się budulcem rodzinnej legendy o dobrym przywódcy, który potrafił docenić prostego człowieka i zafundować mu pięciodniowy rejs w królewskich warunkach, takich samych, jakie mieli państwowi dygnitarze i przedstawiciele wolnych zawodów. W każdym razie córka owego stolarza, Tulla Pokrieflce, nigdy nie zapomniała owego dobrodziejstwa, nigdy nie zwątpiła w wielkość wodza. Zwłaszcza gdy kilka lat później, 30 stycznia 1945 roku, wsiadła na ten wspaniały statek z rodzicami, mogła naocznie potwierdzić ich zachwyt. Długi na 208 i szeroki na 24 metry, wyposażony w basen, salę balową, muzyczną, taras słoneczny i spacerowy oraz kilka restauracji, mógł pomieścić na dwóch poziomach około trzech tysięcy ludzi i pięciusetosobową załogę.
Tego mroźnego dnia w rejs do Kilonii zabrał ponad dziesięć tysięcy Niemców: rannych żołnierzy Wehrmachtu, policjantów, gestapowców, czterysta pielęgniarek, telegrafistek, działaczy NSDAP z rodzinami (na pokładzie znalazło się około cztery tysiące niemowląt, dzieci i nastolatków) uciekających z Pomorza przed zbliżającą się Armią Czerwoną. Niedługo po wypłynięciu z Gotenhafen (jak przemianowano Gdynię), w odległości dwudziestu mil morskich od Łeby „Wilhelm Gustloff” został trafiony trzema torpedami z radzieckiej łodzi podwodnej S-13, dowodzonej przez komandora podporucznika Aleksandra Marinesko. W godzinę poszedł na dno. Udało się uratować 838 osób, wedle innych szacunków 1252 osoby.
Tulla Pokriefke, znana z poprzedniej powieści Grassa, lekkomyślna, szalona dziewczyna w zaawansowanej ciąży, przedostała się jedną z kilku szalup ratunkowych na torpedowiec „Loewe'”, gdzie tej tragicznej, lodowatej nocy przyszedł na świat jej syn Paul. Nigdy nie powiedziała, kim był jego ojciec, ale codziennie prawie wspominała katastrofę większą niż „Titanica”, w której zginęło „tylko” 1500 osób. Swemu synowi stale opowiadała o „ciałach skutych lodem”, „martwych dzieciaczkach pływających główkami do dołu” i o tym, że zagłada „jej” statku była największą w dziejach cywilizacji, a nikt o niej nie chce mówić, tak jakby jej nie było. Wierzyła, że syn, którego, nastolatka, przeszmuglowała do Berlina Zachodniego – sama została w NRD-owskim Schwerinie, rodzinnym mieście Wilhelma Gustloffa, gdzie pracowała w fabryce produkującej meble dla Związku Radzieckiego – powie światu całą prawdę o katastrofie, o cierpieniach ludzi i o tym, jak wspaniałym przywódcą dla ludzi był Fuehrer.
Niestety Paulik zawiódł wszelkie nadzieje, pisał najpierw do pism prawicowych, później lewicowych, ale o katastrofie nic; tak jak ona pamiętała i chciała pamiętać, on chciał zapomnieć. Całe życie się zastanawiał, dlaczego los go naznaczył taką matką, taką datą urodzenia, bo gdyby nie wsiadła na ten statek, to przecież jego życie potoczyłoby się inaczej. Zresztą ani na Wschodzie, ani na Zachodzie nie chciano mówić ani pisać o zatopieniu także innych transportowców, jak „Goya” – 6800 ofiar, „Steuben” – 4900 ofiar czy tych wiozących więźniów obozów koncentracyjnych w Stutthofie i Neuengamme „Cap Arcona” – 4300 i „Thielbek” – 2800 ofiar. Temat ofiar nazizmu jakby nie dotyczył Niemców, ścigano zbrodniarzy, wytaczano procesy, ukrywano lub zacierano niechlubną przeszłość wielu hitlerowców, a o tysiącach wypędzonych z Prus i Pomorza przez lata ani słowa. Tulla nie mogła się z tym pogodzić. Aż los się do niej uśmiechnął, jej syn „nieudacznik” i „popapraniec”, spłodził syna, w którym ulokowała na starość swe uczucia. Ukochany Konradżik (odziedziczył imię po ukochanym braciszku, który się utopił) po rozwodzie rodziców coraz częściej przebywał z babką, aż wreszcie z nią zamieszkał w Schwerinie. Tak jak nie szczędziła opowieści synowi, nie szczędziła ich też wnukowi, czyniąc go depozytariuszem pamięci niemieckich ofiar nazizmu. Zakupiony przez babcię komputer stał się sprawnym narzędziem reaktywowania przemilczanej historii. Linki i fora internetowe pozwoliły Konny’emu odkryć prawdę o zakłamanej przeszłości, wydobyć „bohaterską” przeszłość gestapowca Gustloffa i nie tylko poczuć wielką z nim solidarność, lecz także kontynuować dzieło, czyli szerzenie nazistowskiej ideologii pod znakiem nacjonalistycznego Kamractwa Schwerin. Na internetowym czacie spotkał podobnie zacietrzewionego, tylko a rebours, chłopaka Dawida, który utożsamiał się z cierpieniem Żydów. Brutalne rozmowy i żarty doprowadziły do spotkania obu nastolatków w realu. To wówczas Konny Pokriefke oddał, podobnie jak zabójca do Gustloffa, cztery strzały (z kupionego przez babkę rewolweru) i podobnie jak tamten sam oddał się w ręce policji. Na forach internetowych okrzyknięto go bohaterem i przywódcą neonazistów, stąd pełne przerażenia słowa ojca – „To się nigdy nie skończy”.
„Idąc rakiem” grane jest na dolnym pokładzie „Daru Pomorza”, młodzieżowego statku przekształconego w muzeum i zacumowanego na nabrzeżu w Gdyni, tam gdzie stal „Wilhelm Gustloff”, w czasie wojny przekształcony w szpital, później w bazę wojskową, i skąd wyruszył w ostatni rejs. Chyba nie można było wymyśleć lepszej scenerii do opowiedzenia tej strasznej pod każdym względem historii. W przeciwieństwie do kilku recenzentów krytykujących spektakl za dydaktyzm nie uważam, by był to trafiony zarzut. Historia ostatniej wojny i jej konsekwencji wciąż dostarcza tematów otoczonych przez dziesięciolecia milczeniem, więc mówienie o nich jest absolutnie konieczne. Tak jak mówimy coraz więcej o winie Polaków wobec Żydów w czasie ostatniej wojny, zagładzie Polaków na Wołyniu i we Wschodniej Małopolsce dokonanej rękami ukraińskich nacjonalistów, o Katyniu, tak samo słuszne wydaje się mówienie o ofiarach nazizmu. O cywilach i dzieciach, o tysiącach (mówi się o dwóch milionach) wypędzonych ze swoich domów z terenów Prus i Pomorza.
Kto sieje wiatr, zbiera burzę – ta prawda obowiązywała długie lata, wykluczając niejako pamięć o ofiarach-Niemcach. Po sześćdziesięciu latach można ją zweryfikować i uświadomić, zwłaszcza młodemu pokoleniu, że wiatr sieją politycy w imię takiej lub innej ideologii, ale ofiarami stają się nie tylko zdefiniowani wrogowie, lecz także zwykli ludzie, o których trzeba pamiętać. Jeśli to jest dydaktyzm, jestem za. Nigdy dość wiedzy o straszliwej historii, gdyż tylko pełna świadomość zła, jakie wojna uczynnić potrafi w ludziach, może zapobiec następnym irracjonalnym zbrodniom.
Wydawało się jeszcze niedawno, że po doświadczeniu Holokaustu powtórzenie zbrodni na tle rasowym będzie już niemożliwe. Niestety, wojna na Bałkanach pokazała, że dawne krzywdy wybuchają w kolejnym pokoleniu, stając się napędem nienawiści i zbrodni. Odradzanie się nazizmu, także u nas ma on swoich zwolenników, nie jest abstrakcją, lecz faktem. Więc nigdy dość wiedzy i ostrzeżeń tej sprawie. Słyszałam rozmowy widzów opuszczających statek, które świadczyły o tym, jak bardzo zostali poruszeni, porażeni niemal tym, co przed chwilą usłyszeli i zobaczyli; nie mogli przestać o tym mówić.
Przedstawienie Krzysztofa Babickiego jest skromne, pozbawione estetycznych fajerwerków, skupione na słowie, które dociera do każdego zakamarka świadomości. Bo też cała opowiedziana przez trzynaścioro aktorów historia jest i prawdziwa, i straszna, a w sensie konsekwencji, do jakich może doprowadzić dziś, wręcz paraliżująca. Aktorzy raczej referują historię swych postaci, niż je grają, najmniej przekonująco wypada tu rola rozegzaltowanej nastoletniej Tulli. Za to dojrzałą Tullę Doroty Lulki można określić jako kreację. Zbudowaną przede wszystkim ze słów Niemki, która mówi po polsku z silnym niemieckim akcentem, przekręcając wyrazy i składnię, ale sens jej słów pozostaje czytelny. Aktorka bez egzaltacji buduje drobnomieszczańską mentalność prostej kobiety, nie pozbawionej inteligencji i życiowego pragmatyzmu. Oszczędny gest i stonowany głos uwiarygodniają tragiczne przeżycia i trudne doświadczenia bohaterki, tak że trudno odmówić jej prawa do takiego właśnie widzenia własnego losu. Tym bardziej widać konsekwencje, do jakich doprowadziła, składając depozyt pamięci w ręce młodego chłopca, co przerosło jej wyobraźnię i polityczną, i moralną. W czasie rozprawy sądowej przyzna się do kupienia pistoletu od radzieckiego żołnierza z wycofującej się po 1989 roku jednostki i powie przerażona o zabitym Dawidzie jego zrozpaczonym rodzicom: „Ni wiedziała, że on fałszywy Żyd beł”.
Także postać Aleksandra Marinesko, dowódcy łodzi podwodnej, która wystrzeliła trzy śmiercionośne torpedy, w ujęciu Rafała Kowala nabrała rysów tragicznych. Urodzony w Odessie syn Ukrainki i Rumuna walczył na kilku frontach, zatopił „Gustloffa” i „Staubena”, w sumie ponad dwanaście tysięcy wrogów, ale nękany przez NKWD, nie tylko za pijaństwo, dopiero wiele lat później został uhonorowany jako Bohater Floty Bałtyckiej oraz odznaczony Czerwonym Sztandarem, choć umarł w zapomnieniu. Postawiono mu pomniki w Kaliningradzie, Kronsztadzie i Odessie. Więc, po co ta wojna? To całe bohaterstwo? „Dla pomników…” – odpowiada ironicznie, bo cóż innego zostaje po wojnach. Ta gorzka konstatacja też wydaje się przestaniem mądrego i potrzebnego spektaklu.

„Historia bez Polaków. Günter Grass na Darze Pomorza”

„Idąc rakiem” w reżyserii Krzysztofa Babickiego, sceniczna adaptacja głośnej powieści Güntera Grassa przygotowana w Teatrze Miejskim im. Gombrowicza w Gdyni, jest jednym z najważniejszych trójmiejskich spektakli ostatnich lat (…) Powieść urodzonego w Gdańsku laureata literackiej nagrody Nobla wydana w 2002 roku bezpośrednio odwołuje się do największej katastrofy morskiej w historii świata: zatopienia 30 stycznia 1945 roku przez radziecką łódź podwodną statku „Wilhelm Gustolff”. Na jego pokładzie, prócz załogi, znajdowały się tysiące niemieckich cywili, uciekających z Prus Wschodnich i Pomorza przed czerwonoarmijną ofensywą oraz ranni żołnierze Wermachtu, transportowani do kraju. Z około 10 tys. pasażerów statku udało się uratować zaledwie co dziesiątemu.

Jedną z uratowanych osób jest nastoletnia, brzemienna Tulla Pokriefke (znana także z „Psich lat” czy „Kota i myszy” Grassa). Spektakl rozpoczyna się współcześnie, gdy wnuk Tulli Konny ma stanąć przed sądem za morderstwo. W kolejnych scenach, sięgających przeszłość (do których pisarz i autorzy spektaklu cofają się, „idą rakiem”) widzimy dzieciństwo pochodzącej z Kociewia Tulli w Wolnym Mieście Gdańsku, zamordowanie przez żydowskiego studenta Dawida Frankfurtera działacza NSDAP Gustolffa (po którym statek nosi imię), wypłynięcie statku z portu w Gdyni i jego zatopienie, losy kapitana radzieckiej lodzi podwodnej Aleksandra Marinesko, lata spędzone przez Tullę w komunistycznych Niemczech Wschodnich (konkretnie: w Schwerinie, rodzinnym mieście Gustolffa) i współczesne rozmowy na internetowym czacie Konny’ego z podającym się za Żyda Dawidem. Rozmowy, które doprowadzą do kolejnej tragedii. W grassowskiej wizji historii wydarzenia zapoczątkowane jeszcze w Niemczech w latach 30. XX wieku – wraz z rosnącym w siłę faszyzmem – z porażającą mocą wpływają na dzień dzisiejszy. Tulla Pokriefke do dziś nie zeszła z pokładu „Wilhelma Gustolffa”. Co więcej – w rejs pamięci zabrała ze sobą syna Paula i wnuka Konny’ego. U Grassa nie ma możliwości przerwania nakręcającej się spirali zdarzeń: dawni kaci zmienią się w ofiary, a ideały narodowego socjalizmu (wśród coraz liczniejszych w całej Europie neonazistów) okazują się równie silne, jak pamięć o ofiarach Auschwitz. Symboliczny mord założycielski sprzed lat – śmierć Gustolffa – znajduje swoje odwrócone odbicie we współczesnym zabójstwie Dawida przez Konny’ego.

Spektakl Teatru Miejskiego im. Gombrowicza grany jest w niezwykłej scenerii; nie na scenie przy ulicy Bema, ale pod pokładem żaglowca Dar Pomorza. To chwyt udany: klaustrofobiczna przestrzeń podkreśla tragiczny wymiar historii, która wielokrotnie zmierza ku nieuchronnym katastrofom. A kluczowym momentem dla życia trzech pokoleń bohaterów okazuje się przecież zatopienie statku.

Pisarz Paweł Huelle, kierownik literacki Teatru Miejskiego im. Gombrowicza, w swojej scenicznej adaptacji streścił najważniejsze wątki powieści. A reżyser Krzysztof Babicki wybrał dla nich niezwykle oszczędną formę. Jedyne elementy scenografii to prosty stół, krzesła i taborety, aktorzy korzystają z pojedynczych rekwizytów (…)
Dorota Lulka, jeszcze parę lat temu czołowa aktorka Teatru Miejskiego, ostatnio obsadzana w rolach drugoplanowych, tworzy w „Idąc rakiem” wyśmienitą, zapadającą w pamięć kreację. Jej Tulla to niesamowita mieszanka dziecinnej naiwności i ogromnej nienawiść, to postać tragiczna, której życie w pewien sposób zakończyło się wraz z zatonięciem „Wilhelma Gustolffa”. Lulka buduje postać oszczędnie i szalenie precyzyjnie, unikając efekciarskich chwytów i nadekspresji. Świetnie też sobie radzi z trudnym, „gwarowym” tekstem – pochodząca z Kociewia bohaterka powieści Grassa do końca życia nie opanowała biegle niemieckiego akcentu.

Bardzo dobre, wiarygodnie psychologicznie role tworzą też Dariusz Szymaniak (Paul, syn Tulli), Rafał Kowal (kapitan Marinesco), Maciej Wizner (Konny), Andrzej Redosz (Gustloff), Grzegorz Wolf (Frankfurter) i Beata Buczek-Żarnecka (Gabi, żona Paula) (…)

Gdyńskie „Idąc rakiem” jest jednym z najważniejszych trójmiejskich spektakli ostatnich lat (…) Siłą przedstawienia jest właśnie proza Grassa. Według niemieckiego pisarza trwającą już blisko sto lat spirala nienawiści i przemocy jest nie do zatrzymania; przez te lata – z czym można dyskutować – całkowicie rozmyły się kategorie winy i kary, oprawcy wielokrotnie zamieniali się miejscami z ofiarami, wydarzenia sprzed lat znajdują swoje odwrócone odbicie we współczesności.

Tym, co uderza w historii opowiadanej – za Grassem – przez Huelle i Babickiego, jest całkowity brak w niej bohaterów-Polaków. To opowieść, w której główne role odgrywają Niemcy, Żydzi, Kociewiacy oraz Rosjanin rumuńsko-ukraińskiego pochodzenia. I choć pojawiają się w niej nazwy Gdańska czy Gdyni, nie jest to tragedia Polaków. Powieść Grassa przypomina nam, że historia Pomorza w niewielkim tylko stopniu splata się z historią naszego narodu (…)

„Gustloff czasów Breivika”

Tytuł powieści Guntera Grassa „Idąc rakiem” oddaje zawiły sposób opowiadania w tej książce całej historii. Pisarz wraca w niej do lat przedwojennych i czasów II wojny, ale też cofa się w głąb własnej biografii, rzeczywiście trochę jak rak. W wydanej w 2002 roku powieści Grass pisze o tragedii zatopienia statku Wilhelm Gustloff. Tragedia była przez wiele lat przemilczana, w obu państwach niemieckich zresztą. Również Grass nigdy nie zajął się tym tematem, a do tragedii Gustloffa nawiązał dopiero wtedy, gdy temat cierpień niemieckich uchodźców stał się nośny. W powieści Grass, trochę jak w późniejszym „Obieraniu cebuli”, gra tu z własną biografią, usprawiedliwia się, kluczy, splatając to z opisem historycznych wypadków.
Wybierając się na prapremierowe przedstawienie „Idąc rakiem”, spektakl gdyńskiego Teatru Miejskiego, wyreżyserowany przez Krzysztofa Babickiego, zastanawiałem się, jak Paweł Huelle, autor teatralnej adaptacji, poradzi sobie z przenoszeniem na scenę zakrętów książkowej fabuły. Z autobiograficznymi wątkami Huelle poradził sobie akurat słabiej. Nie jestem pewien, czy widzowie nieznający książki zrozumieją, dlaczego w pewnych fragmentach spektakl ma dwóch narratorów. Poza tym jednym – adaptacja jest najmocniejszą stroną przedstawienia. Jest nie tylko rekonstrukcją, ale i interpretacją powieści Grassa. Grass w „Idąc rakiem” opowiada kilka historii naraz – Wilhelma Gustloffa i jego zabójcy, Tulli Pokriefke, gdańszczanki, która uratowana z tonącego statku, na parowcu Lowe rodzi syna, późniejszego głównego narratora, oraz współczesnej już historii, w której wnuk Tulli, zarażony wirusem nazizmu, zabija żydowskiego rówieśnika, którego poznał na czacie. Osobnym wątkiem jest życie kapitana Marinesco, dowódcy łodzi podwodnej, który posłał na dno statek z paroma tysiącami dzieci na pokładzie. Na pozór Grass opowiada to wszystko, by możliwie dokładnie, dokumentalnie wręcz, przedstawić przemilczaną wcześniej tragedię. W rzeczywistości jednak chce nam powiedzieć o tajemniczej powtarzalności tego „czegoś”, co do podobnych dramatów doprowadza. I właśnie tę złowrogą powtarzalność adaptacja Huellego wydobywa z książki.
Tak to również rozgrywa w przestrzeni pod pokładem „Daru Pomorza”, gdzie spektakl jest wystawiany, reżyser Krzysztof Babicki. Student Dawid Frankfurter (Grzegorz Wolf) oddaje cztery strzały do Wilhelma Gustloffa w tej samej bocznej pakamerze, gdzie potem Konradek (Maciej Wizner) czterema strzałami odbiera życie Dawidowi (Szymon Sędrowski). Dawid Frankfurter i Konrad w taki sam sposób oddają się w ręce policji. To jeszcze wydedukować można z tekstu Grassa. Ale ta makabryczna powtarzalność pojawia się także w innych detalach. Faszystowskie marsze zlewają się w jedno z sowieckim hymnem, a kapitan Marinesco (Rafał Kowal) pręży się w postawie na baczność, podobnie jak odruchowo staje na baczność Tulla Pokriefke, gdy sędzia na rozprawie jej wnuka odbiera jej głos. Człowiek sowiecki i niemiecki drobnomieszczanin okazują się zrobienie według bardzo podobnej, jeśli nie tej samej, sztancy.
Wielką zasługą twórców polskiej i zarazem światowej prapremiery „Idąc rakiem” jest, wydaje mi się, to, że spektakl odrywa tragedię statku Wilhelm Gustloff nie tylko od historycznego tła, ale także od tła niemieckich dyskusji o cierpieniach przesiedleńców czy polskich reakcji na ten drażliwy dla nas wątek. W spektaklu idzie o bardziej uniwersalny problem. Czym jest to „coś”, stale powtarzające się w ludzkiej historii, które powoduje straszne, demoniczne zło? Grass, człowiek oświecenia, zdaje się winić o nie romantyzm. Gdyński spektakl wydaje się mówić, że zawsze kiedy człowiek daje się uwieść ideologii siły, staje się nieludzki. Dzieje się tak niezależnie od systemu politycznego, w nazizmie tak samo jak w bolszewizmie. I tak samo w demokracji, w której, pamiętajmy, możliwy był przypadek Breivika.
(…) Są w tej sztuce epizody świetne (scena z kamykami), są i nieprzekonujące (sąd). I jest wreszcie nadzwyczajna Dorota Lulka jako dorosła Tulla.
Gdańszczanka, chwaląca fuehrera, potem przodownica pracy w DDR, potem obywatelka wolnych Niemiec, wyposażająca wnuka w rewolwer, kupiony od jakiegoś sowieckiego sołdata. Nie do zdarcia, nie do zatłuczenia, choć z pozoru to miła, posiwiała staruszka. Głupio się przyznać, ale początkowo pani Doroty nie poznałem, do tego stopnia stopiła się z rolą. Nadzwyczajne.

Koszmar, który trwa. O „Idąc rakiem” w Teatrze Miejskim

O tym, że premiera „Idąc rakiem” będzie przedsięwzięciem wyjątkowym, było wiadomo od momentu, gdy okazało się, że spektakl grany będzie na żaglowcu „Dar Pomorza”. Jednak gdyńska premiera wcale nie dlatego jest jednym z najważniejszych spektakli Teatru Miejskiego ostatnich lat.

Czytaj więcej

Koszmar, który trwa. O „Idąc rakiem” w Teatrze Miejskim

Historia tragedii statku pasażerskiego „Wilhelm Gustloff”, na którym z wyzwalanej w 1945 roku spod niemieckiej okupacji Polski uciekali obywatele Niemiec, na długie lata została wymazana ze zbiorowej pamięci. Trudno było opłakiwać 10 tysięcy, w większości cywilnych ofiar największej w historii ludzkości katastrofy morskiej (na statku byli m.in. ranni żołnierze Wehrmachtu, rodziny oficerów NSDAP i tysiące niemieckich obywateli Gdańska i okolic), gdy miliony innych cywilów ginęło w nieludzkich warunkach w obozach koncentracyjnych. Zatopienie „Gustloffa”, podobnie jak posłanie na dno innych transportowców z tysiącami niemieckiej ludności (np. MS „Goya”, MS „Steuben”), zostało przemilczane.

Po wielu latach milczenie przerwał Günter Grass z pochodzenia gdańszczanin, wcielony do Waffen-SS, przez lata demaskujący w swojej twórczości faszyzm, jego początki i przerażające konsekwencje. W „Idąc rakiem”, zgodnie z tytułem, akcja jest fragmentaryczna i właściwie „cofając się” do lat 30-tych i 40-tych XX wieku, stopniowo odsłaniane są fakty z tragedii „Wilhelma Gustloffa”, której echo dociera do współczesności. Dlatego internetowy pojedynek na fakty i racje między neonazistą Konradem, zwanym Kenny’m – wnukiem przekonanej o słuszności działań Adolfa Hitlera Tulli Pokriefke – a Dawidem, sympatyzującym z Dawidem Frankfurterem (żydowskim zabójcą nazisty Wilhelma Gustloffa, po którym imię otrzymał zatopiony statek pasażerski – fabularny punkt odniesienia powieści Grassa) musiał zakończyć się tragicznie.

Obu poznajemy blisko finału tej historii, dzięki rozmowom ojca Konny’ego, Paula, z matką Tullą i żoną Gabi oraz dzięki reminiscencjom z czasów drugiej wojny światowej lub sprzed kilku miesięcy, kiedy Konny i Dawid spierali się na czacie o tragedię „Wilhelma Gustloffa”. Powoli zanurzamy się w świat „Idąc rakiem”, poznając historię Tulli (głównej bohaterki spektaklu Teatru Miejskiego) oraz jej rodziny. Przysłuchujemy beznamiętnym opisom katastrofy – opowieściom Tulli o „dzieciaczkach pływających główkami w dół, nóżkami do góry”, dramatycznej walce o miejsca w szalupach, jakie kojarzymy raczej ze spektakularnie nagłośnionej (i poprawnej politycznie) tragedii Titanica. Ale ani Grass, ani Paweł Huelle, autor scenicznej adaptacji gdyńskiej prapremiery powieści Grassa, nie stworzył martyrologicznej laurki ku czci zatopionych. To wielowymiarowa tragedia, której ciężar przytłacza na wielu poziomach.

Reżyser Krzysztof Babicki postanowił opowiedzieć historię możliwie najprościej. Skraca powieść do najistotniejszych wątków, odmalowując jednak wszystkie najważniejsze motywy powieści Grassa – oprócz planu historycznego (tragedii Gustloffa) to defensywna postawa pokolenia powojennego wobec traumy II wojny światowej w Niemczech, radykalizujące się poglądy kolejnego pokolenia, rosnący w siłę ruch neonazistowski i powszechny dostęp do specjalistycznej wiedzy dzięki zasobom Internetu, stającej się w skrajnych przypadkach powodem wzbierającego fanatyzmu. Skutek? Wstrząsająca puenta, która w spektaklu Babickiego brzmi niezwykle gorzko „to się nie kończy. To się nigdy nie skończy”.

Dawno nie widziałem w Teatrze Miejskim koncertu na tak dobrze nastrojone (aktorskie) instrumenty. Bardzo równe, dobre aktorstwo charakteryzuje tu praktycznie wszystkich, dzięki czemu łatwo uwierzyć w filmowy montaż scen, nakreślonych aktorskim talentem i kilkoma drugorzędnymi rekwizytami. Świetny epizod Dawida Frankfurtera stworzył Grzegorz Wolf, do bólu wymowny w swojej mimice podczas wyśmienitej sceny przesłuchania Konny’ego jest Sędzia (Bogdan Smagacki), słowiańską żywiołowość może nieco powierzchownie, ale ożywczo odmalowuje Rafał Kowal jako kapitan Marinesco, dowódca okrętu podwodnego, który zatopił „Gustloffa”. Pełną erotyzmu i witalności młodą Tullę prezentuje Agata Moszumańska i wreszcie z arcytrudną rolą Konrada (prawie przez cały spektakl „siedzoną” za stołem) bardzo dobrze radzi sobie Maciej Wizner (…) To jednak spektakl jednej wielkiej solistki. Po kilku latach konsekwentnego „zaniedbywania” Doroty Lulki, gdy otrzymywała tylko epizody (z których zawsze wywiązywała się bardzo sumiennie) aktorka wreszcie dostała rolę na miarę swojego talentu. Jej dojrzała Tulla skupia w sobie emocje ofiar MS „Wilhelm Gustloff” i starych hitlerowców, którzy o wojnie mówią tylko w zaciszach swoich domów. W przeciwieństwie do nich Tulla łamaną polszczyzną potrafi publicznie i do bólu szczerze wyłożyć co myśli. To postać dwuznaczna, wrażliwa na krzywdę ludzką i zarazem przerażająca, gdy przyznaje rację „führerowi” lub w obronie wnuka mówi – „przecież mój Konradzik wiedżecz nie mógł, że z tego Dawida fałszywy Żydziak beł”. By jej postać rozbudować o lata młodzieńcze Paweł Huelle w fabułę „Idąc rakiem” wszczepił fragmenty „Psich lat”.

„Idąc rakiem” Teatru Miejskiego jest opowieścią kompletną, spójną i w swojej wymowie bardzo aktualną. (…) Klarownie, czytelnie przeprowadzona adaptacja Huellego pozwoli przez „wieloczasowość” powieści bez trudu przedrzeć się każdemu widzowi (…) Warto podkreślić za to dyskretnie obecną, „filmową” muzykę Marka Kuczyńskiego i przemyślaną scenografię Marka Brauna (…) „Idąc rakiem”, obok niedocenionego przez gdyńską publiczność „Fantazego”, jest najważniejszym spektaklem Miejskiego od czasu „Piaf”. Warto wsłuchać się w głos Grassa, bo brzmi on dzisiaj bardzo, ale to bardzo współcześnie.