Paweł Huelle
Premiera
KOLIBRA LOT OSTATNI
Ta historia nie miała prawa zdarzyć się w Gdyni! Witold Gombrowicz podejrzany o morderstwo. Trup w hotelowym pokoju. Lato 1939. Sielankowo – plażowy krajobraz, dancingowy nastrój, literackie spory. W tle coraz groźniej rysujący się konflikt zbrojny. Ostatnia doba pisarza w naszym mieście tuż przed wypłynięciem do Argentyny. Mroczny komisariat policji, tętniące życiem kawiarnie (nadbrzeżne knajpy?) rozśpiewane piękne panie (portowe mewki?) podejrzani elokwentni panowie o odmiennej orientacji seksualnej. Tango milonga i gdyński półświatek, czyli klasyczny kryminał z historią miasta w tle.
Kto nie obejrzy… Ten trąba! Ten trąba! Ten trąba!!!
Realizacja
Reżyseria: Krzysztof Babicki
Scenografia: Jagna Janicka
Kostiumy: Sławomir Smolorz
Muzyka: Marek Kuczyński
Światło: Marek Perkowski
Układy taneczne: Beata Buczek-Żarnecka
Korepetycje wokalne: Barbara Czarkowska
Asystent reżysera: Andrzej Redosz
Suflerka: Ewa Gawron
Inspicjent: Krzysztof Dąbek
Producentka: Ewa Szulist
Czas trwania: 1 godzina 40 minut bez przerwy
Występują
Recenzje
Huelle o Gombrowiczu
W Teatrze Miejskim imienia Witolda Gombrowicza w Gdyni odbyła się 18 I prapremiera spektaklu „Kolibra lot ostatni”, poświęconego patronowi teatru. Sztukę napisał Paweł Huelle, kierownik literacki tej sceny; zgodnie z zawartą umową ma dla niej tworzyć jedno przedstawienie w roku....
Czytaj więcejHuelle o Gombrowiczu
Trwająca nieco ponad półtorej godziny sztuka, grana na wyraźne życzenie autora bez antraktów, jest napisana zgodnie z klasyczną zasadą jedności miejsca, czasu i akcji i wykorzystuje cały zespół liczący około 20 aktorów. Miejscem akcji jest Gdynia, głównie knajpa Adria przy ulicy Portowej, prowincjonalnym przedłużeniu reprezentacyjnej Świętojańskiej.
Akcja rozgrywa się przez dobę pod sam koniec lipca 1939 roku, czyli w ostatnich godzinach pobytu Gombrowicza w Polsce przed wyruszeniem w dziewiczy rejs na pokładzie m/s „Chrobry” do Argentyny. Bohaterowi sztuki, nazwanemu Witoldo, towarzyszy na scenie (jak i faktycznie podczas rejsu) kolega literat Czesław Straszewicz – ten sam, który został mocno skarykaturowany w „Trans-Atlantyku”. Na spotkaniu z premierową publicznością Paweł Huelle podkreślił, że nie było jego zamiarem odtworzenie na podstawie faktów (o które byłoby zresztą trudno) ostatniego dnia, Gombrowicza na ziemi polskiej, lecz popuszczenie wodzy fantazji, co mogłoby się wtedy pisarzowi przydarzyć. Toteż do dwóch protagonistów dodał postać do pewnego stopnia wzorowaną na parobku z „Kosmosu”, którego dawny panicz usiłuje uwieść. Wałek w sztuce przeszedł szybki awans społeczny i został oberkelnerem w Adrii. Przed przystąpieniem do pracy nad „Kolibrem” Huelle – jak zauważył – ponownie przeczytał dzieła wszystkie Gombrowicza. Z pewnością sięgnął po jego niedokończoną powieść kryminalną „Opętani”, pisaną pod pseudonimem „Niewieski”. Czesław Miłosz wspominał, że oboje z przyszłą żoną Janką zaczytywali się w niej, zaintrygowani nazwiskiem autora; zdaniem poety pochodziło ono od nazwy rzeki jego dzieciństwa, Niewiaży. Druk „Opętanych” w odcinkach przerwał wybuch wojny.
Toteż wcale nie dziwi, że Paweł Huelle skonstruował swoją sztukę wokół wątku kryminalnego, traktowanego zresztą umownie. Tego jednak nie wypada zdradzać, żeby nie odbierać zabawy widzowi. Ważny natomiast jest klimat spektaklu. Gdynia, najmłodsze miasto polskie, w którym robotnicy budowlani i dokerzy ściągnięci z różnych części kraju tyrają do utraty tchu, jest też miejscem błyskawicznych fortun. Jak każde miasto portowe, jest seksualnie dwuznaczna, oferując miłość na sprzedaż. Nad jego żywiołową energią już zbiera się dziejowy sztorm, zapowiadany choćby przez bliskość sfaszyzowanego Gdańska i ulubionego przez Niemców uzdrowiska Zopott. W dziewiczy rejs m/s „Chrobry” wyruszają wszyscy ci, którzy przeczuwając wybuch wojny, wiedzeni instynktem chcą się schronić w bezpieczne miejsce. Nowo powstałemu miastu towarzyszy więc atmosfera dekadencji wyrażona w przedstawieniu m.in. przez wiązankę szlagierowych tang. Te tanga są też domyślnym łącznikiem między Polską i Argentyną.
W przedstawieniu w sprawnej reżyserii Krzysztofa Babickiego od razu zwraca uwagę funkcjonalna scenografia, dzieło Jagny Janickiej, wzmocniona precyzyjnym oświetleniem. Aktorzy poruszają się jakby w nawiasie, który tworzą ożebrowania statku. Równie umownie są zaprojektowane sceny w Adrii. Z licznego zespołu aktorskiego zdecydowanie wyróżnia się odtwórca roli młodego Witolda – Dariusz Szymaniak. Jest spięty w sobie, wewnętrznie rozdarty, pełen wahań – jechać czy nie jechać. Nie usiłuje naśladować manieryzmów mowy Gombrowicza: nie grasejuje, nie przemawia piskliwym głosem, jak to znamy z zachowanych z nim nagrań i filmów dokumentalnych. Stwarza jednak wiarygodną, choć niekoniecznie ujmującą postać. Ani Piotr Michalski w roli Straszewicza, ani Szymon Sędrowski w roli Walka nie mają już tak dobrych ról do zagrania i może dlatego, choć doskonale dobrani fizycznie, operują dość jednostajnymi środkami scenicznymi.
Role żeńskie ograniczają się na ogół do przedstawicielek lżejszej muzy – gwiazdy rewiowej Lili na gościnnych występach z Warszawy (Beata Buczek-Żarnecka, zarazem autorka układów tanecznych w spektaklu) i jej miejscowych rywalek – tercetu wokalnego. Pozostaje w pamięci ich rozbierany taniec wokół osaczonego Witolda, któremu w głowie jest tylko Wałek.
Jeśli z teatru imienia Gombrowicza ruszy się ulicą Świętojańską, a potem Portową na północ, dojdzie się w końcu do placu Witolda Gombrowicza przy Dworcu Morskim. A tam na chodniku jest wmurowana mosiężna tablica z napisem: „Z tego miejsca Witold Gombrowicz wyruszył 29 lipca 1939 roku o godzinie 16.00 w podróż do Argentyny. Do Polski już nie powrócił. Zmarł 25 lipca 1969 roku we Francji”.
Tablica powstała staraniem gdyńskiego Teatru Miejskiego oraz Nadbałtyckiego Centrum Kultury w Gdańsku z okazji 60. rocznicy tego wydarzenia. Teraz przy placu Gombrowicza powstaje Muzeum Emigracji. A jeśli ktoś dociekliwy chciałby zobaczyć, z jakim bagażem wyruszył Gombrowicz w tę podróż, to znajdzie w Muzeum Literatury w Warszawie niedużą skórzaną walizkę – dar od Rity Gombrowicz.
Kobra z Gombrowiczem
Wiele wskazuje na to, że w tym sezonie teatralnym Witold Gombrowicz stanie się jedną z głównych figur, nie tyle jako autor, ile jako punkt wyjścia różnych przedsięwzięć teatralnych. Zaczęło się z hukiem: Kronos Krzysztofa Garbaczewskiego we wrocławskim Teatrze Polskim wzbudził...
Czytaj więcejKobra z Gombrowiczem
Sam Gombrowicz w kluczowym dla swej twórczości Dzienniku bodaj raz tylko zająknął się o Gdyni – w kwietniu 1963 roku, gdy w dwadzieścia cztery lata po opuszczeniu ojczyzny rozpoczynał morską podróż powrotną z Argentyny: „Ze wszystkich spotkań, jakie mnie oczekiwały, jedno było najkłopotliwsze… musiałem się spotkać z jednym białym statkiem… który wypłynął z polskiej Gdyni w drodze do Buenos… z którym więc musiałem się spotkać nieuchronnie za jakiś tydzień na pełnym oceanie… Był to »Chrobry«, »Chrobry« z roku 1939-go, z sierpnia, ja na nim byłem (…) tak, wiedziałem, że spotkać się muszę z owym Gombrowiczem, płynącym do Ameryki, ja, Gombrowicz, dziś odpływający z Ameryki”.
Tak, wypłynięcie z Gdyni na pokładzie „Chrobrego” (a nie na „Stefanie Batorym”, jak można przeczytać w jednej z prasowych recenzji) okazało się wielką cezurą w życiu pisarza, jednak życiową decyzję o emigracji podejmował przecież już na drugim brzegu, w porcie argentyńskim. Z dramaturgicznego punktu widzenia gdyński epizod to martwy punkt w biografii Gombrowicza, a jednak Paweł Huelle postanowił nadać mu postać sztuki teatralnej. Jej gatunkowa przynależność jest trudna do określenia. Z pewnością nie jest to historyczna rekonstrukcja, gdyż faktów mniej tu niż na lekarstwo. Kanwą stała się zmyślona intryga kryminalna, dość wątła i, rzecz jasna, pretekstowa, niemniej w jakiejś mierze jest to komedia kryminalna, a po trosze przypomina telewizyjną „Kobrę” z lat sześćdziesiątych. Sam Gombrowicz lubił takie gatunkowe maskarady: ubieranie poważnych tematów w szmatki kultury popularnej, czego najlepszym przykładem zarówno jego ostatni dramat Operetka, jak i wczesna nowela Zbrodnia z premedytacją. W eseju „Ciemna” młodość Gombrowicza Maria Janion zwracała uwagę, że w jego pisaniu, jak i w jego działaniach, ogromną rolę odgrywała mistyfikacja – stąd też literackie fantazjowanie Huellego na temat Gombrowicza doskonale wpisuje się w jego własną strategię autoprezentacji.
W samej sztuce sporo jest literackiej zabawy i teatralnego dowcipu, ale początek spektaklu nastraja widzów do całkiem innego odbioru. Przez długie minuty wpatrujemy się w głębię sceny przypominającej ładownię wielkiego statku, słyszymy złowrogi huk fal uderzających w burty i przenikliwy pisk mew. Można się poczuć jak na seansie 3D horroru albo filmu katastroficznego – za chwilę musi zdarzyć się coś złego. Oprawa scenograficzna monumentalizuje przestrzeń, a łóżko bohatera (usytuowane centralnie niczym w Kartotece Różewicza) wydaje się drobiną pośród żywiołu natury. Podobnie monumentalny charakter ma też ostatnia scena. Gdy po końcowym, wydawałoby się, wzięciu całej sztuki w ferdydurkowy nawias („Kto oglądał… ten trąba!”) publiczność już zbiera się do oklasków, inscenizator Krzysztof Babicki z pomocą kompozytora Marka Kuczyńskiego gwałtownie zmienia nastrój: rozlega się elegijna muzyka, a scenę przemierza migrujący tłum postaci z bagażami, zapowiedź wojennej tułaczki. Wszyscy szybką nikną i na opustoszałej scenie pozostaje tylko sterta walizek – trudno odczytać to inaczej niż jako zapowiedź Zagłady i spełnioną apokalipsę. I trudno nie odnieść wrażenia, że Babicki wpisuje w sztukę Huellego więcej, niż jest ona w stanie udźwignąć – w finale jest to zgoła teatr monumentalny.
Huelle bawi się tytułową metaforą, nadając jej zmienną wykładnię w dialogach. Niejaki Kujawa, polski przedsiębiorca z Wolnego Miasta Gdańska, powiada: „Polska jest jak koliber. Barwny, śliczny, ale zbyt mały”. Podobnie wypowiada się aktorka Sosnowska: „Polska za chwilę się skończy. Jest jak koliber ten malutki. Śliczny. Kolorowy. Ale jutro rozszarpią go sępy”. Witoldo tymczasem dotyka tej kwestii nad trupem Walka: „Palce delikatne. Jak skrzydła kolibra”. Jak zawsze on jeden odezwie się inaczej niż wszyscy. A jednak Krzysztof Babicki, wsparty monumentalną scenografią Jagny Janickiej, stawia raczej na alegorię ojczyzny jako tonącego okrętu (do czego skądinąd daje asumpt tytuł powieści Gombrowicza: Trans-Atlantyk). Chciałoby się powiedzieć, że Paweł Huelle napisał Kolibra lot ostatni, ale Babicki wyreżyserował „Ostatni dancing”, jeszcze jeden „danse macabre” w korowodzie polskich balów, po chocholim tańcu, po Tuwimowym „Balu w operze”, po bankiecie z „Popiołu i diamentu”, po polonezie z „Sennika polskiego” w Teatrze STU.
(…)
Najtrudniej przychodzi pisać o aktorach, którzy nie mieli łatwych zadań, bo nie dały się one podporządkować jednolitej konwencji; stąd chwilami ucieczki w rodzajowość (celuje w tym Andrzej Redosz jako Nadkomisarz), chwilami w stylizację (z najlepszym wyczuciem czyni to Dorota Lulka), w minimalizm (powściągliwy Piotr Michalski jako Straszewicz), a niekiedy w przewrotny pastisz (Beata Buczek-Żarnecka znakomicie queeruje szlagier Jana Kiepury Brunetki, blondynki…). Kto wie, czy właśnie pastisz stylu aktorstwa w przedwojennych filmach nie okazałby się najskuteczniejszym kluczem do Kolibra lotu ostatniego?
W oparach Adrii i Portowej, czyli międzywojenna Gdynia pełną gębą („Kolibra lot ostatni”)
Teatr Miejski w Gdyni, sygnowany nazwiskiem Gombrowicza, tym razem swego patrona uczynił bohaterem najnowszej sztuki kryminału utkanego z oparów międzywojnia. Krzysztof Babicki ubierając dramat Pawła Huelle w charakterologiczny kostium stworzony przez artystów teatru, wykorzystał jego potencjał do maksimum. I tak...
Czytaj więcejW oparach Adrii i Portowej, czyli międzywojenna Gdynia pełną gębą („Kolibra lot ostatni”)
Intryga kryminalna, wartka akcja i gombrowiczowski antruaż, to jest: gęba, pupa, parobek i literatura dla kucharek. Chichot i zaczepki portowych mewek, stukot kawiarnianych kieliszków i obcasów fordanserek z Adrii, marzenia o transatlantyckich wojażach miejscowych biczkomerów, obietnica raju gospodarczego z Gdynią w roli głównej – dwudziestolecie międzywojenne w portowym przybytku w całej okazałości. Tak nakreślona rama czasoprzestrzenna posłużyła autorowi dramatu i reżyserowi jako tło wydarzeń wyjętych wprost z kroniki kryminalnej z wrobionym w morderstwo Witoldem Gombrowiczem na czele. Perspektywa rejsu Chrobrym do wybrzeży Argentyny oddala się od bohatera wraz ze znalezieniem przez niego w pokoju hotelowym zwłok parobka Walka (kolejna bardzo dobra rola Szymona Sędrowskiego). Dopiero przesłuchanie policyjne, stanowiące retrospekcyjne wejrzenie w wydarzenia poprzedniego wieczoru wyjawi personalia prawdziwego zabójcy.
Kolibra lot ostatni to sztuka-ukłon w stronę dwudziestolecia międzywojennego, klimatu epoki i ludzi, którzy go tworzyli. Powracający motyw tytułowego ptaka wybrzmiewa na wielu poziomach znaczeniowych. Mieniącym się tęczą barw kolibrem u Huellego jest Gombrowicz, jego osobowość i twórczość, wielokulturowa Polska lat 20. XX wieku stojąca na progu kolejnej zawieruchy wojennej, wreszcie sama epoka międzywojnia. Rewersem jej fenomenu oraz piękna jest kruchość i zapowiedź nieuchronnego końca. Potwierdzeniem nastrojów findesieclowych w spektaklu są towarzyskie pogadanki komentujące sytuację polityczną świata, głównie hasła nawiązujące do zbrojeń i bojówek w nazistowskich Niemczech czy przepiękne nostalgiczne pieśni, w tym perfekcyjnie wykonana chóralnie przez aktorów piosenka tworzącego w międzywojniu Walerego Jastrzębca-Rudnickiego Szczęście trzeba rwać jak świeże wiśnie. W tym kontekście na szczególną uwagę zasługuje zbiorowa scena, w której postaci – pasażerowie Chrobrego, niczym podróżujący na Titanicu, chwytają za walizki, gestem tym znamionując opuszczenie pokładu epoki.
Doborowej scenografii (stalowy stelaż przypominający kadłub statku czy ruchomy element sceny, który raz jest policyjnym biurkiem, raz kawiarnianym barkiem, odznaczają się pomysłowością i oryginalnością) towarzyszy wysokich lotów oprawa wokalna i choreograficzna sztuki, w której prym wiedzie wykonanie Beaty Buczek-Żarneckiej jako pięknej Lili – żony hrabiego Żernowskiego – wcielającej się w tryskającą seksapilem rewiową solistkę.
Doskonała baza dramaturgiczna w postaci tekstu Huellego, rama wizualna, a także umiejętność przeniesienia widza w kuluary międzywojnia nie są głównymi atutami przedstawienia Babickiego. Bo cóż po epoce bez jej piewcy, szczerzącego się ironiczno-groteskowym grymasem. A takim był twórca Ferdydurke i takim też jest wcielający się w jego postać Dariusz Szymaniak. Artysta stworzył kreację wybitną. Z każdego gestu, miny, słowa dosłownie wychodzi Gombrowicz intelektualista, Gombrowicz szyderca, Gombrowicz zagubiony w gąszczu ludzkich zachowań, co można poczytać za intuicyjny i koncepcyjny majstersztyk aktora. W scenach podszytych siarczystą ironią polemik literackich czy rozmów o obyczajowości bywalców gdyńskich przybytków rozrywki prowadzonych z rejsowym kompanem Straszewiczem (świetna rola Piotra Michalskiego) odciska się ślad treści Ferdydurke, Dzienników i innych dzieł autora Kosmosu, pojawiają się też dosłowne cytaty, które twórca Castorpa sprytnie i umiejętnie przemyca i wkłada w usta poszczególnych bohaterów.
Kolibra lot ostatni to jeden z tych spektakli, które trzeba obejrzeć nie tylko ze względu na walory estetyczne, ale przede wszystkim na atmosferę, którą sobą buduje. Ulotność epoki, którą ukazuje, chwyta za serce i porusza nostalgiczne struny emocji u widowni. Wprowadzony koloryt lokalny, za sprawą doboru miejsca wydarzeń, dodaje opowiedzianej historii swojskości. Międzywojenna Gdynia pełną gębą. Kryminalny dreszczyk tylko dodaje jej rumieńców.
Gombrowicz podejrzany o mord
„Kolibra lot ostatni” Pawła Huellego to coś więcej niż lekcja literatury i historii. Paweł Huelle, u którego talent literacki idzie w parze z erudycją, wielokrotnie w swych utworach toczył artystyczny dialog z innymi pisarzami. Debiutancki „Weiser Dawidek” był literacką rozmową...
Czytaj więcejGombrowicz podejrzany o mord
Autor „Weisera Dawidka”, uruchamiając własną wyobraźnię, opowiada historię, jaka mogłaby mieć miejsce w Gdyni, tuż przed wypłynięciem Gombrowicza z Polski na statku „Chrobry”. Huelle robi to tak przekonująco, że wszystko wydaje się niezwykle prawdopodobne. Wieczór przed podróżą okazuje się dla twórcy „Ferdydurke” brzemienny w skutki. Pojawia się nawet wątek kryminalny.
Kreacją jest Gombrowicz grany przez Dariusza Szymaniaka. Poznajemy go jako młodego chłopaka, który „boso” chce wkroczyć do literatury, a także jego rodzinę, z dużą cierpliwością znoszącą fanaberie młodego „jaśniepanicza”. Aktor po mistrzowsku oddał złożoną osobowość autora „Ferdydurke”. Z dużą klasą pokazał jego słodki narcyzm, poczucie własnej wartości, inteligencję, ale też zagubienie, skrywane namiętności, nad którymi stara się zapanować w dorosłym życiu, nie zawsze z powodzeniem.
Cytaty z „Dzienników” i prasy międzywojennej świetnie oddają atmosferę tamtych lat. Stosunek do innych literatów prezentuje Gombrowicz w rozmowach z Czesławem Straszewiczem, z którym ma wypłynąć „Chrobrym”. Czując, że Straszewicz (ciekawa rola Piotra Michalskiego) nie jest dla niego literackim konkurentem, wciąga go w artystyczne dyskusje. Pozwala sobie na kąśliwe uwagi na temat twórczości Sienkiewicza, kpi z faktu, że uganiający się za młodymi Andrzejewski otrzymał od Akademii Literatury Nagrodę Młodych.
Wieczór przed podróżą obaj pasażerowie spędzają w nocnym lokalu, gdzie szefem kelnerów jest Walek (kolejna świetna rola Szymona Sędrowskiego). To spotkanie po latach z niegdysiejszym parobkiem z „Ferdydurke” będzie miało dla Gombrowicza bardzo groźne konsekwencje. Obok reżyserii Krzysztofa Babickiego warta wyróżnienia jest warstwa muzyczna przygotowana przez Marka Kuczyńskiego. Bo wszystko odbywa się w rytmie tanga. Bohaterom opowieści towarzyszy świat fordanserek i pieśniarek. Gwiazd estrady – pozorowanych i rzeczywistych. Zniewalająca urodą Beata Buczek-Żarnecka gra Lili, która dowiedziawszy się o skłonnościach homoseksualnych małżonka, w ramach zemsty śpiewa chłodnym tonem Marleny Dietrich hit Jana Kiepury „Brunetki, blondynki”.
W opowieści widoczna jest nuta dekadencji. Liczne postacie, które pojawiają się na scenie, sprawiają wrażenie pasażerów na „Titanicu”. W powietrzu wyczuwa się zagrożenie. Tytułowy koliber staje się nie tylko symbolem barwnego bezbronnego Gombrowicza, ale też Polski, nad którą nadciągają czarne chmury.
Gombrowicz na scenie jak żywy
«Wewnętrzny portret Witolda Gombrowicza w ramie życia przedwojennej Gdyni – tak można by najkrócej streścić sztukę „Kolibra lot ostatni” Pawła Huellego, którą prapremierowo pokazał w minioną sobotę Teatr Miejski w Gdyni (…)
Czytaj więcejGombrowicz na scenie jak żywy
Grany przez Dariusza Szymaniaka Witoldo to synteza całego Gombrowicza. Od młodości w dworku w Małoszycach, gdzie przymierzający się do kariery literata Gombrowicz uczył się tego, co w ludzkim i społecznym życiu znaczą wyższość i niższość czy młodość i dojrzałość; przez „Ferdydurke”, „Kosmos”, „Operetkę”, „Dzienniki” – sporo zdań sztuki pobrzmiewa jak cytaty z tych książek Gombrowicza; aż po „Kronos”, wydany w wiele lat po śmierci pisarza jego najbardziej osobisty notatnik. Portret Gombrowicza, stworzony przez Huellego, powstał metodą collage’u, sklejania myśli, przywoływanych z różnych książek pisarza.
Najciekawsze w Witoldo są jednak nie jego takie czy inne poglądy, zaczerpnięte z książek Gombrowicza, tylko cała jego osoba. Człowieka intelektualnie przerastającego otoczenie o głowę, a zarazem przedziwnie bezradnego i zagubionego w międzyludzkim świecie. Szymaniak, z postury mikrus, świetnie tę dwoistość pokazał. Ubrany w szary, lichy, dwurzędowy gajerek, wydaje się małym, zahukanym człowieczkiem. Ale to zarazem ktoś przenikliwie widzący innych ludzi i otaczającą go rzeczywistość.
Potrafi traktować innych z intelektualną wyższością, ale – od drugiej strony – lgnie do nich, i to na poziomie najwulgarniejszych czasem potrzeb. A że Szymaniak z fizjonomii odrobinę przypomina Gombrowicza, można było odnieść czasem wrażenie, że na scenie pojawił się On, Witold Gombrowicz, z całym swoim wewnętrznym zawikłaniem (…)